19.1.2009
Około 21.30 samolot startuje. Siedzę obok starszej Włoszki, która leci odwiedzić siostrę w Buenos Aires i młodego Baska z Francji, który ożenił się z Argentynką i wraca z podróży służbowej do Europy. Udziela mi wielu rad i zaznacza na mapie różne miejsca warte odwiedzenia. O innych mówi, że tam nic nie ma. Udaje mi się przespać jakieś 6 godzin. Międzylądowanie w Sao Paolo, chmury nisko nad miastem.
Przylot do Buenos Aires z poślizgiem, ok. 11.30. Z góry wygląda, że sucho tu obecnie. Temperatura ok. 30 stopni. Nie da się ukryć, że jestem podekscytowany.
Autobusem za 2 peso jadę do centrum, potem metro i dochodzę do hostelu, przy ulicy La Rioja 970. Pokój, hmm... wybrałem najtańszy hostel, więc nie będę narzekał. Chyba wszyscy tutaj są z Ameryki Płd. Jeden ze współlokatorów przygotowuje makaron, do którego kroimy kabanosy. Jemy to na dachu.
Idę do miasta, mam tam kawałek. Jest ciepło, ale wszystkie ulice są ocienione przez rosnące na chodnikach drzewa, więj jest przyjemnie.
Miasto wygląda na wyludnione, nic dziwnego - wakacje. Dochodzę do Plaza de Mayo, gdzie stoi Casa Rosada, różowy pałac prezydencki. Wracam metrem.
Jutro odwiedzę chyba jakieś muzea. Kolega z pokoju chce mnie oprowadzić, ale podziękuję mu chyba.
A w ogóle to nie mogę uwierzyć, że jestem w Argentynie...