13.4.2009
Poniedziałek wielkanocny to w Argentynie dzień jak dzień, pierwszy dzień po świętach.
Wstaję o 10. Po południu przechadzam się po zadbanych ulicach miasta oraz lokalnych galeriach handlowych, a jest ich tu bardzo dużo. Udaje mi się zakupić koszulkę na miejsce jednej już nie do wyprania. Zanoszę część rzeczy do pralni.
W hostelu pojawia się córeczka Rodrigo.
Wiecozrem idę na lekcje tanga, w klubie położonym przy ul. Corrientes 152. Gdy przychodzę, nie ma nikogo. Przez godzinę mam więc jakby lekcję prywatną. Potem moja nauczycielka gdzieś dzwoni i mówi, że przyjdzie jedna kursantka. No to się ucieszyłem. Przyszła kobieta dość wiekowa (na oko 60-70), ale taka, jakby to ująć z klasą, w sukni wieczorowej. No to miałem z kim poćwiczyć. Potem przyszedł jeszcze jeden starszy pan. O 22.30 zwinąłem się z powrotem.
W naszym pokoju pojawił się Argentyńczyk, prawnik. Razem z Rodrigo jedzą mięso na podwórzu hostelu. To się dołączam, bo zrobili o pół kilo za dużo. I tak sobie rozmawiamy.