17 maja 2011
Wstałem o 6, żeby jak najszybciej wyjechać i dotrzeć do Cartageny. Niestety, na niebie było dużo chmur, a chwilę później zaczęło lać. Wyjechałem po 8. Na motorze. Jeżdżą jeszcze taksówki, ale po takiej ulewie mogłyby nie przejechać. Po drodze zalane wioski. Niektórzy poruszają się po nich łódkami. Przy drodze ktoś struga nową łódkę z drzewa. Trochę zmokłem po drodze.
Potem łódka i ląduję w Magangué. Na łódce rozmawiam z jednym chłopakiem po angielsku.
W Magangué okazuje się, że autobus bezpośredni do Cartageny będzie dopiero o 13.30. Są jeszcze busy, ale droższe - 35.000 pesos. Kupuję więc bilet do San Juan (12.000 pesos). Mówią, że tam ma być więcej połączeń do Cartageny.
Po drodze, która wiedzie przez teren lekko górzysty, psuje się autobus. Kierowca razem ze swoim pomagierem naprawiają go chyba godzinę. Do San Juan dojeżdżam o 14. Okazuje się, że wcale nie ma tam tak dużo autobusów do Cartageny. To jakaś wioska. Czekam więc na przystanku. Miejscowi grają na gitarze i śpiewają.
Autobus nadjeżdża ok. 15. Wsiadam. Nie ma klimatyzacji. Kolumbijczycy są oburzeni. Wszyscy się targują, bo uważają, że cena bez klimatyzacji powinna być inna. Otwierają wszystkie okna.
Na dworcu w Cartagenie wysiadam ok. 17. Dworzec znajduje się poza miastem. Wsiadam w autobus do centrum (1.400 pesos). W autobusie jest pomagier, który krzyczy do wszystkich przechodniów, gdzie jedzie. W autobusie przyjemne karaibskie rytmy.
Wysiadam w dzielnicy Getsemaní. Od razu widać, że to miejscowość bardzo turystyczna, bo wszyscy do mnie po angielsku rozmawiają. Rozpoczynam poszukiwania hostelu. Ostatecznie znajduję hotel La Magdalena za 22.000 pesos z łazienką, telewizorem i dwoma łóżkami. Hoteli jest bardzo dużo. Pomagał mi jakiś przewodnik. Dużo się targowałem.
Wychodzę na miasto. Jest tam jakieś przedstawienie. Szlajam się po starym mieście. Zjadam szaszłyk i salchipapas.
Cartegena de Indias to dawny hiszpański port, wielokrotnie oblegany przez piratów i korsarzy, lecz nigdy niezdobyty. W mieście zachowało się wiele fortyfikacji oraz piękna kolonialna zabudowa.
Duże bezpieczeństwo, policja na każdym rogu, uzbrojona w karabiny maszynowe. Na wybrzeżu policjanci na koniach. Nie przeszkadza to temu, że co jakiś czas jakiś miły człowiek oferuje mi kokainę i inne używki.
Na brzegu rozmawiam z wędkarzami. Łowią z gruntu na sardynki z żyłką na szpulce. Złowili już jedną dużą rybę.
Późniejszym wieczorem zachodzę na plac przy Kościele Najświętszej Trójcy (Iglesia de Santísima Trinidad). Dużo ludzi tam przesiaduje. Rozmawiam z jakimś Holendrem, który jest ze swoją żoną z Białorusi. Holedner dobrze zna Poznań.
Dosiadam się następnie do grupki młodzieży z gitarami. Są tam Chilijczycy, Argentyńczycy, Hiszpan, Francuzi. Dużo muzyki i dużo śpiewu. Pożyczam od Francuzki charango (boliwijska gitara, a właściwie należałoby powiedzieć "gitarka"). Ten instrument ma piękny dźwięk. I tak sobie gramy. Niespodziewanie zjawiają się posiłki - grupa Francuzów z dobrym instrumentem perkusyjnym, gitarą i zjawiskową czarną dziewczyną z pięknym głosem, więc impreza się rozkręca (a miałem iść wcześnie spać).
Zagaduję z siedzącą obok dwójką Polaków (wreszcie spotkałem Polaków w Kolumbii).
Śpiewom i graniu nie ma końca. Przechodzący Kolumbijczycy spontanicznie dochodzą, by dać popis swoim umiejętnościom wokalnym. Pojawia się nawet stary Hindus z Bengalu, więc są i rytmy wschodnie.
Idę spać po 4 rano.
I kto powiedział, że samotne podróżowanie jest nudne?
Ogólnie, to miasto od razu mi się spodobało i zostanę tu pewnie z 3-4 dni. Potem jeszcze tylko Santa Marta i powrót do Bogoty z Baranquilla.
Poprzedni wpis Następny wpis