Maraton Gór Stołowych 2013 - relacja i przygotowania

17 lipca 2013

Podbieg pod Błędne Skały, największy na trasie Maratonu, jest już 36, może 37 km. Właściwie trudno to nazwać podbiegiem. Wszyscy wokół mnie maszerują pod górę. Obok mnie zawodnik, który skręcił kostkę już na początku biegu, ale postanowił walczyć do końca. Idę też obok zawodnika, który twierdzi, że miał już skurcze wszystkich mięśni, które tylko są na nogach i już chce tylko dojść do mety. Na szczęście ja nie wiem, co to skurcz. Czekam tylko aż znajdę się na górze, jest tam bufet, ale wiem też, że obok bufetu jest stoisko, gdzie można kupić Pepsi. Czy pomoże pokonać ostatnie parę kilometrów w tym 46-km maratonie?

Dobra, to się okaże potem. Na razie po tym długim wstępie, powiem jak to się stało, że wystartowałem w ogóle w tym roku w Maratonie Gór Stołowych, 46-km biegu górskim, z sumą przewyższeń 1900 m podbiegów i ok. 1700 zbiegów, którego trasa wiedzie przez polskie i czeskie okolice Gór Stołowych.

Maraton Gór Stołowych

Początki

Zaczęło się od niewinnego spotkania po moim powrocie z ostatniej wycieczki do Szkocji. Spotkanie odbyło się w dość niesportowych warunkach, ale między jednym a drugim piwem padła propozycja: to może biegniemy w następnym roku w Biegu Rzeźnika? Czemu nie. Myślałem w sumie, że Olek o tym nie będzie pamiętał, ale skubany ma mocną głowę i przypomniał mi o tym po paru dniach.

Do Biegu Rzeźnika trzeba się jednak przygotować, więc postanowiłem po pierwsze ostro zacząć biegać i zapisać się na jakiś mniejszy bieg górski. Wszystkie letnie biegi były już obstawione, ale udało się odkupić miejsce w Maratonie Gór Stołowych, 6 lipca 2013 roku.

Mimo bardzo silnych, lecz niedostatecznie skutecznych postanowień, w czasie zimy biegałem może ze dwa razy. Ostatni maraton w Warszawie też nie zakończył się jakimś dobrym czasem, więc miałem dużo pracy do wykonania. Zacząłem biegać w połowie maja.

Przygotowania

Pod koniec maja udałem się odwiedzić starego przyjaciela (pozdrowienia Ficino), który tymczasowo osiadł w Alpach Bawarskich. W planach ćwiczenie podbiegów itd. Akurat jednak przyszło jakieś ochłodzenie i góry pokryły się śniegiem. Udało się mimo tego wykonać parę podejść, choć od schronisk panowała prawdziwa zima. Najbardziej cieszyłem się jednak z wejścia na Brunnseteinspitze, zwłaszcza, że jak wracałem, to pan ze schroniska, spytał do którego momentu doszedłem i uczynił niedowierzającą minę, gdy powiedziałem, że byłem na szczycie.

Zresztą pobyt w Alpach to temat na osobną relację...

Potem biegałem coraz więcej, pięć razy w tygodniu, dwa razy w tygodniu siłownia. W tzw. długich wybieganiach zrobiłem parę ok. dwugodzinnych biegów. W mięczyczasie oczywiście coś mnie tam zaczęło boleć w ścięgnie, lecz poprawiłem swoją technikę biegu i zacząłem pracować nad wzmocnieniem łydek.

"Obóz terningowy" w Pasterce

Padł też pomysł udania się na obóz treningowy do Pasterki w celu dokonania rekonesansu i potrenowania na trasie maratonu. Dwa tygodnie przed maratonem udaliśmy się więc w piątkowe popołudnie w długą drogę do Pasterki. Na miejscu byliśmy o 23. Rozbiliśmy więc szybko namioty obok schroniska i weszliśmy zobaczyć co się dzieje. W schronisku był jeden biegacz, jedna biegaczka i jeden biegacz ultra - master Piotr Hercog (wszystkich pozdrawiamy!), który szczodrze napełniał nam kufle czeskim piwem Opat, potwierdzając nasze przypuszczenia amatorów, że przed biegiem należy się porządnie nawodnić.

Trochę nas przerażał czekający nas trening, więc o 1 poszliśmy spać. Jak jednak wiadomo, niestety po intensywnym nawodnieniu, konieczne jest też równie intensywne odwadnianie się, co trochę utrudniało odpoczynek.

Rano jesteśmy silni zwarci i gotowi, choć niestety nie zdążyliśmy wyruszyć przed wschodem słońca.

Biegacze w Pasterce

Następnego dnia udało się zrobić pierwszą pętlę maratonu, która jednak nie miała 27, lecz 32 kilometry. Wszystko przez to, że w paru miejscach pomyliliśmy trasę. Działo się to najczęściej w czasie stromych zbiegów, gdy osiągaliśmy prędkość, której nie powstydziłby się Usain Bolt.

Następnego dnia pozostało już tylko zrobić jedyne 19 km, które tym razem zwiększyły się do 26 km.

Okazało się też, że mój partner do przyszłorocznego Rzeźnika jest trochę szybszy, szczególnie na zbiegach, więc trzeba będzie nad tym popracować.

Dzień startu

W końcu przyszedł czas upragnionego startu. Wcześniej jednak zaczęły się problemy. Dopadła mnie kontuzja potocznie znana jako shin splints, czyli ból piszczeli. Po powrocie z "obozu treningowego" forma była wielka, niestety nogi nie dały rady. Z pierwszego treningu po powrocie wróciłem pieszo po 10 minutach.

Nie można było już jednak zrezygnować. Nie przemęczałem się do startu i postanowiłem w najgorszym wypadku całą trasę przejść. Olek też złapał jakąś kontuzję, więc nie wyglądało to dobrze. Kontuzję złapał też nasz samochód, który po przejechaniu 70 km zaczął wydawać dziwny zapach, potem zaczął dymić spod maski, a po otwarciu chłodnicy zaczął pluć i jeszcze bardziej dymić. Na szczęście, mimo piątkowego popołudnia, profesjonalny mechanik z Piasków w miarę szybko uporał się z usterką (pozdrowienia dla mechanika!). Udało się więc dojechać jeszcze przed 23 i zarejestrować w biurze zawodów w Szczelince. Udałem się do swojego pensjonatu w Karłowie, gdzie jednak miałem problem z zaśnięciem.

W sobotę w pensjonacie już od rana ruch. Zjechało się już trochę biegaczy. Zresztą z trudem znalazłem jakikolwiek nocleg, szukając tu dwa tygodnie temu. W biegu miało startować ok. 600 zawodników.

Po śniadaniu udałem się do Pasterki, ok. 2 km. Przede mną i za mną wielu biegaczy.

Pogoda rano niezła, bez słońca, w miarę chłodno - idealnie do biegania.

Na starcie przyjmujemy taktykę startowania z ostatnich miejsc. Dzięki temu mieliśmy zacząć wolno i jednocześnie mieć frajdę z wyprzedzania. Co prawda, na początku nie bardzo było jak wyprzedzać. Wszyscy biegli w jednym peletonie - przynajmniej końcówka, bo w tym czasie Marcin Świerc już był pewnie gdzieś daleko z przodu i poprawiał wstążki na drzewach, które były poprzewieszane po stronie czeskiej przez jakichś sabotażystów albo potwory z bagien. Na podbiegach już od początku wszyscy raczej szli. Co ciekawe po paru kilometrach nie czułem już w ogóle bólu w nogach i nie czułem go aż do końca biegu (po biegu też nie).

Na pierwszy bufet dotarliśmy po godzinie i 7 minutach. Niezły wynik, biorąc pod uwagę, że na treningu zajęło nam to dwie godziny i 10 minut (włączając to błądzenie, zawracanie i przedzieranie się przez las). W bufecie banany, arbuzy i pomarańcza. Później było jeszcze lepiej - rodzynki, orzeszki, wafelki - aż żal było ruszać dalej, ale czas gonił.

Trasa biegu jest bardzo ciekawa i nie można się nudzić. Jest dużo wąskich krętych ścieżek, biegu po kamieniach i korzeniach, trochę skakania, raz z górki, potem pod górkę, najmniej jest chyba fragmentów równych - nic dziwnego, to bieg górski. Najbardziej podobał mi się fragment po stronie czeskiej, zwłaszcza za drugim bufetem. Szkoda tylko, że nie było czasu, żeby podziwiać skałki. Trzeba jednak patrzeć pod nogi, żeby się nie wywalić. Po drugim bufecie, jakoś w połowie biegu, następuje długi ostry zbieg. Tam, zgodnie z planem każdy z nas zaczyna biec swoim tempem. Olek rusza ostro z górki, a ja już nie mam sił, żeby tak szybko zbiegać, zbyt mocno bolą kolana. Zatrzymuję się zresztą przy okazji, żeby napić się ze strumyka. Smakuje lepiej niż woda z kamelbaga czy na bufecie.

Po ostrym zbiegu następuje łagodny, ale bardzo długi podbieg. Próbuję gonić Olka, ale na długiej prostej nie widzę jego pleców. I coś w tym jednak jest, że jeśli widzi się plecy, to motywuje to do biegu, jeśli jednak się już je traci z pola widzenia, to przychodzi pewna demotywacja. Jest też duże zmęczenie, więc podejście wykorzystuję na uzupełnienie energii - wypijam odżywkę (węglowodany+BCAA) i zajadam się moimi ulubionymi migdałkami. Niedobrze, trochę osób mnie mija.

Gdy siły wracają przyspieszam. Trzeci bufet przy schroniksu w Pasterce. Po 27 km sił jest coraz mniej, ale cały czas biegnę (o ile nie jest ostro pod górkę).

Pasterka

Ten fragment trasy jest przyjemny. Za schroniskiem droga przez las, potem ostre podejście. Przebiegamy koło Szczelińca - słyszymy, że na szczycie są już pierwsi zwycięzcy - trochę to wkurza. Oni już na mecie, a my jeszcze 16 km do pokonania. Żeby tylko nie zjedli nam wszystkich arbuzów i żelków...

W tym miejscu czuję, że coś mnie obciera. Ściągam buta, ale odcisków jeszcze nie ma, tylko jakieś ziarenko się tam gdzieś zawieruszyło.

Szczeliniec Wielki

W końcu przychodzi czas na największy podbieg na trasie - na Błędne Skały. Mało kto ma już siły biec.

Żeby nie było nudy, zagaduję z innymi zawodnikami. Jeden pyta mnie, czy ma szansę zmieścić się w 6 godzinach. Mówię mu, że jeśli przyspieszy to tak, ale wiem, że mu się nie udało, bo wyprzedziłem go przed Szczelińcem. Oszukuję mój żołądek, zjadając ostatnie migdałki.

Do góry jest bufet i punkt pomiaru czasu. Jakoś tak w połowie trasy zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie wpiąłem do butów żadnego chipa do pomiaru czasu. To mi nie dawało spokoju. Przebiegając przez punkt na Szczelińcu coś piknęło, ale w dalszym ciągu byłem niespokojny. Potem okazało się, że chipy są wklejone w numery startowe, ale przez te czarne myśli straciłem kilka minut.

Przed ostatecznym starciem

Na Błędnych Skałach kupiłem sobie pół litra Pepsi. Skonsumowałem jednak jeszcze kubek izotonika i pół kubka wody i to było za dużo. Przez to znowu straciłem kilka minut zanim te płyny przeze mnie przepłynęły. Od dwóch godzin jednak świeciło słońce. Specyfiką tego biegu jest zresztą to, że w lasach i między skałami jest po prostu duszno i brakuje wiatru. Woda w dużych ilościach jest więc przydatna.

Za Błędnymi Skałami nadszedł w miarę płaski odcinek - mój ulubiony fragment Maratonu. Do mety 4 km i nie wiem skąd zacząłem znajdować siły i biec coraz szybciej. W końcówce wyprzedziłem chyba z 20 osób. Sama końcówka końcówek to jednak 655 schodów na Szczeliniec. Wszyscy się jakoś rozczulają nad tymi schodami, ale dla mnie to już był pikuś. Na samym końcu można z siebie wypluć flaki. Potem można płakać. Wyprzedzam więc jeszcze na schodach z 2-3 osoby, na koniec mały sprincik i jestem na mecie z czasem 6:29:56. Jest już Olek, przybiegł ponad pół godziny wcześniej z czasem 5:55.

Maraton Gór Stołowych - meta

Cóż, tym razem nie udało się zrobić rekordu trasy, ale jak na pierwszy mój bieg górski jestem bardzo zadowolony. Do limitu ukończenia 8:30, w którym nie wszyscy się zmieścili, zostało jeszcze sporo czasu. Miejsce 216, czyli w pierwszej połowie stawki, brak urazów i kontuzji, mogę chodzić, a do tego jeszcze na końcu udało się przyspieszyć, co mnie mocno podbudowuje, że jest potencjał na dłuższe biegi. Gwoli uczciwości trzeba dodać, że wyprzedziło mnie parę osób prawie dwa razy starszych ode mnie, co budzi duży szacunek.

Dostajemy medal, na którym jest wyryte "najtrudniejszy maraton górski w Polsce". To mój pierwszy górski, więc nie powiem czy to prawda, ale w końcu tych maratonów po górach w Polsce nie ma zbyt dużo, więc może to być nawet prawda. Pierwsze miejsce zajął zwycięzca z lat ubiegłych, nie kto inny jak Marcin Świerc z czasem jakieś 3:53 minuty. Powinien w sumie też dostać nagrodę fair play za prostowanie znaków na trasie biegu. W każdym razie, muszę trochę poćwiczyć przez zimę, żeby go dogonić.

Biegacze po Maratonie Gór Stołowych

Jest już późno, więc udaję się do swojego pensjonatu w Karłowie, żeby wziąć prysznic. Mieszkanie w pensjonacie okazuje się w tym błogosławieństwem, bo nie muszę stać w kolejce do prysznica jak ci na Szczelińcu.

After running

Potem ruszam znów do Pasterki na posiłek dla biegaczy. Na ogrodzie Domu Wczasowego Szczelinka ceremonia wręczenia nagród. Potem występ czeskiego zespołu Heebie Jeebies. Zespół z ciekawym poczuciem humoru. Od razu podbili moje serce, deklarując, że na trąbce gra Anders Brejvik, dodając po polsku "ten prawdziwy, co zabił". Chyba w ramach resocjalizacji - pomyślałem. W sumie, w norweskim systemie byłoby to możliwe.

Biegacze to twarde sztuki, mają jeszcze siły na wysokie podskoki pod sceną. Zabawa jest niezła. Potem pokaz zdjęć.

Z liderem zespołu i menagerem:

Heebie Jeebies

W nocy powrót z latarką do Karłowa. Na szlaku tylko świetliki.

Niestety po powrocie do domu jest problem z kontuzją, więc na razie przerwa w bieganiu i plan pobiegnięcia 100 km w Krynicy we wrześniu stoi pod znakiem zapytania.

Sam bieg był świetnie zorganizowany, a na zawodzach jak i na trasie panowała niesamowita atmosfera. W ogóle, Pasterka to jedyne w swoim rodzaju miejsce. Chętnie więc wystartuję za rok w Maratonie Gór Stołowych. Tylko niech ktoś mi przypomni, jak będą zapisy :)

Poprzedni wpis Następny wpis
comments powered by Disqus
© Jożin Entertainemt 2013. Wszelkie prawa zastrzeżone.