Maraton Górski Zielone Sudety - relacja

11 października 2013

Maraton Górski "Zielone Sudety" w dniu 28 września 2013 roku był moim drugim górskim maratonem w życiu. Impreza kameralna, bo zgromadziła w sumie ok. 100 zawodników. Trasa biegu poprowadzona została w Sudetach Wałbrzyskich, a start i metę zlokalizowano w Mieroszowie. W górach tych nigdy nie byłem, więc tym bardziej ciekawie przedstawiał się bieg w nieznanym wcześniej terenie.

Od czasu Maratonu Gór Stołowych nie trenowałem zbyt dużo - najwyżej trzy razy w tygodniu i raczej bez dłuższych wybiegań. Raz może przebiegłem 20 kilometrów. Byłem na tydzień w Alpach, dzięki czemu wzmocniłem nieco nogi. Tydzień przed maratonem startowałem w półmaratonie Bieg Zbąskich, gdzie uzyskałem czas 1:37:55 - mój rekord życiowy. Ustanowienie tego rekordu nie było jednak trudne, bo po raz pierwszy startowałem w półmaratonie.

Po półmaratonie tydzień nicniebiegania i w piątek wyruszamy w kierunku Mieroszowa. Udało się załapać jeszcze do biura zawodów po odbiór numerów startowych. W zestawie były też całkiem przyjemne koszulki. Przedstawiono nam także mapkę z naniesioną trasą zawodów, zapewniając, że jest dobrze oznakowana. Przekonywano nas też, żeby skorzystać z noclegu na miejscu, jednak mieliśmy już zarezerwowany pokój w gospodarstwie agroturystycznym Słoneczna Zagroda - Sunny Farm Ridge. Był to dobry wybór, bo za niewysoką cenę mieliśmy bardzo wygodny apartament. Można było więc się spokojnie wyspać. Gdyby tylko nie ten kierowca, który zarysował zderzak na skrzyżowaniu...

Następnego dnia wstaliśmy ok. 6.30. Dzień zapowiadał się wspaniale. Z pobliskich dolin podnosiły się mgły. Niebo było czyste.

Widok z okna Przed biegiem

Start zlokalizowany był w pobliżu boiska piłkarskiego. O dziwo, jeszcze 10 minut przed godziną startu zaplanowaną na 9.00 na linii startu nie było żadnego zawodnika. Widok ten odbiegał bardzo od masowych biegów, gdzie zawodnicy kłębią się na linii startu już dużo wcześniej.

Ruszamy!

W końcu jednak wszyscy się ustawili i pobiegliśmy. Mimo wczesnej godziny nie byłem zbyt dobrze rozgrzany, a już na samym początku trzeba się było zmierzyć z ostrym podejściem na Średniak (782 m). To spowodowało, że trochę bolały mnie plecy. Potem jednak było dobrze. Na górze punkt żywnościowy i zimna woda. Mimo słońca, czuć jeszcze chłód.

Trasa widokowo bardzo przyjemna, a prawdziwym zaskoczeniem jest stado kilkudziesięciu saren, które w pewnym momencie przekracza ścieżkę.

Na początku nawet tempo było zbyt szybkie. Na zawodach nie było elektronicznego pomiaru czasu. Zamiast tego każdy zawodnik musiał być odnotowany na każdym z 13 punktów kontrolnych. Dla niektórych okazało się to problemem, zwłaszcza, że na jednym odcinku trasy mijali się zawodnicy, którzy już zawracali. Niektórzy najprawdopodobniej tam właśnie mylili się patrząc na wstążkę po drugiej stronie, zawracali, zamiast biec do punktu kontrolnego i tam dopiero zawrócić. Żal mi było na widok tych zawodników, którzy potem zawracali i wspinali się z powrotem. Łatwo zaś było się pomylić, bo po jakimś czasie biegło się praktycznie samemu, tylko co jakiś czas mijając innego zawodnika. Zresztą, nie zawsze podążanie za kimś jest najlepszym rozwiązaniem. Trzeba było być zawsze czujnym i szukać wstążek pokazujących trasę biegu.

Pierwsze schody

Po dwudziestu kilometrach byłem już lekko wyczerpany, ale wiedziałem, że tak będzie. W nogach już parę podbiegów i zbiegów. Jakiś kryzys musi zawsze przyjść w takim biegu, ale on jest po to, żeby go pokonać i zostać zwycięzcą.

Przed podejściem na Skalne Bramy i Jeleniec zjadłem pierwszego batona. To mi dodało sił i zacząłem trochę wyprzedzać. Oczywiście było stromo i można było tylko szybko maszerować. Wąska ścieżka prowadziła grzbietem góry porośniętym drzewami liściastymi, żółknącymi już o tej porze. Potem ścieżka zrobiła się jeszcze węższa i niemal trzeba było się przedzierać przez zarośla. Najlepszy fragment trasy - przepiękny. Tam też na niektórych czekała pułapka - powalone drzewo, nagle pojawiające się na drodze. Ci którzy chcieli je przekroczyć, mogli się przestraszyć, kiedy ich stopa ześlizgiwała się po mokrej powierzchni pnia. Na szczęście nikomu nic się nie stało.

Takich ciekawych momentów było na trasie więcej. Powalone pnie, podmokłe ścieżki, ostre zbiegi po luźnych kamieniach, trochę błota, trochę trawy. Pod tym względem trasa było bardzo urozmaicona i wymagająca.

Najgorszy odcinek jednak przed nami.

Jak tu się wdrapać?

Jeden z biegaczy mnie zmylił, że to już było podejście pod Waligórę (936 m), a potem ma być już raczej tylko w dół. Na górze inny biegacz wyprowadził mnie z błędu. Trzeba było najpierw dobiec do Andrzejówki, a potem dopiero miała być Waligóra. Pytam turystę: ile jeszcze do Andrzejówki? - No... jeszcze trochę... - co nie brzmi pocieszająco. Na szczęście są już siły i nawet mniejsze podbiegi pokonuję biegiem.

W końcu jest Andrzejówka. Tam się trochę objadam. Z tej perspektywy Waligóra nie wygląda najgorzej - taki większy pagórek. Po zjedzeniu trzech biszkoptów i trzech kawałków banana ruszam biegiem w kierunku najwyższego punktu na trasie biegu. Szybko jednak przechodzę do marszu. To podejście wydaje się prawdziwą ścianą, choć nie jest wysokie, jakieś 150 m różnicy poziomów. Szybko jednak zauważam, że najefentywniej wykorzystuję swoje siły, gdy podchodzę na czworakach. Tak więc też robię, choć co jakiś czas potrzebny jest odpoczynek.

Potem są już długie odcinki zbiegów, przerywane małymi podbiegami, które jednak już na tym etapie biegu robią się uciążliwe. Najgorsze, że nie wiem, ile do końca i co jakiś czas ulegam złudzeniu, że to już zaraz musi być koniec.

Na ostatnim punkcie odżywczym nie korzystam z drożdżówki, co jest błędem, bo w żołądku pustki, a tu jeszcze trzeba podbiegać...

W końcu jednak wybiegam na końcową łąkę. Tam wyprzeda mnie jeden zawodnik. Przebiegam przez łąkę, jakieś gospodarstwo, dwie ulice i wbiegam na stadion.

Czas 5 godzin 54 min. i 43. miejsce. Jestem zadowolony, bo to pół godziny szybciej niż Maraton Gór Stołowych. Dystans wyniósł 45 km, więc porównywalny. Co do trudności trasy, to trudno porównywać, ale na pewno tu były odcinki bardziej strome. Olek przybiegł ponad pół godziny szybciej, więc mógł zrobić zdjęcie mojego pięknego finiszu:

Medal - Maraton Zielone Sudety Medal - Maraton Zielone Sudety

Zakończenie

Po paru godzinach wręczenie nagórd i dekoracje. Na stole chyba 40 pucharów. Może coś dla nas zostanie? Niestety, nie udaje nam się wygrać niczego nawet w losowaniu. Odchodzimy więc bez odkurzacza czy eletrycznego mopa. Nie udało się nawet wygrać paczki pierogów w dogrywce losowania. Za to atmosfera w czasie rozdania nagród wyborna - dzięki panu Markowi, który co chwilę nuci "We are the Champions", ba, podstawia mikrofon zawodnikom, żeby się wykazali i co chwilę podkreśla, że jest z nami wiceprezes specjalnej strefy ekonomicznej i inni przedstawiciele lokalnej elity.

Punktem kuminacyjnym jest uhoronowanie pana Józefa Żuka, dla którego był to 200. maraton. Gość ma 73 lata, ale trudno byłoby naprawdę dojść samemu do tego. Pan Józef otrzymuje wielki puchar, a właściwie dwa puchary oraz kufel, do których zaraz zostaje nalany szampan. Puchar krąży potem z rąk do rąk przedstawicieli lokalnych władz.

Ogólnie imprezę oceniam bardzo dobrze. Może trzeba by trochę poprawić oznakowania na trasie, bo chyba niektórzy nieświadomie skrócili ją sobie i zostali potem zdyskwalifikowani.

Relaks

Następnego dnia udajemy się trochę rozruszać nogi do naszych czeskich sąsiadów - w Adrszpaskie Skały.

Adrszpaskie Skały Adrszpaskie Skały Adrszpaskie Skały Adrszpaskie Skały Adrszpaskie Skały Poprzedni wpis Następny wpis
comments powered by Disqus
© Jożin Entertainemt 2013. Wszelkie prawa zastrzeżone.