8 marca 2015
W biegu tym miałem wziąć udział już rok temu. Niestety, moja permanentna kontuzja (tzw. shin splints) nie dała mi możliwości przygotowania. W tym roku, w drugiej edycji biegu, było już trudniej się dostać, bo trzeba było mieć trochę szczęścia w losowaniu. Udało się, więc poczytując to jako dar boskiej opatrzności, postanowiłem nie zmarnować okazji.
Po kilkumiesięcznej przerwie zacząłem trenować w połowie grudnia. Wydolność nie była najgorsza dzięki listopadowym wycieczkom po Andach, natomiast nogi musiałem trochę rozruszać.
Ostatecznie ta zima stała się pierwszą, w której w miarę regularnie biegałem, bez względu na pogodę, choć ta zwyczajnie rozpieszczała. Chyba był tylko tydzień biegania po śniegu. Kilometrów aż tak dużo nie zrobiłem. Grudzień - 108, styczeń - 217, luty - 81. Niezbyt dużo jak na przygtowanie to ultramaratonu. To wszystko przez choroby i przeziębienia.
Udało się zrobić jeden długi trening w świeżym śniegu w Zakopanem. Wbiegłem na Nosal i jeszcze jakąś dolinkę przy Ścieżce po Reglami. Była piękna pogoda i przekonałem się, że lubię, bardzo lubię biegać w śniegu. Wcześniej sama ta idea wydawała mi się dziwna. Może właśnie dlatego roku temu zabrakło tej determinacji...
W tym roku też zresztą mój udział w ZUK-u stał do końca pod znakiem zapytania. Trzy tygodnie przed zawodami dopadła mnie grypa i zapalenie oskrzeli. Dawno już tak nie kaszlałem. Dwa tygodnie bez biegania, ale na szczęście tydzień przed zawodami mi przeszło.
Udało się nawet w ostatniej chwili zarezerwować miejsce w pokoju w Mieszku, gdzie mieściła się baza zawodów.
Start o 7 rano z Polany Jakuszyckiej. Przesunięcie godziny startu o jedną godzinę w kierunku dnia bardzo mnie ucieszyło, gdyż nie należę do tych, co rano wstają (i jeszcze biegają). I tak jednak trzeba było wstać w okolicach godziny 5, żeby dojechać autobusem. Poprzedniego dnia więc od razu po wspaniałym i niezmiernie wzruszającym filmie o Tomku Kowalskim poszedłem spać. Był jeszcze jeden film, o alpinistach z Zakopanego, ale już go sobie darowałem. Niestety obudziłem się już pół godziny przed wszystkimi. Trochę się jednak wyspałem. Pomogło pół tabletki na sen.
Na starcie ustawiłem się na szarym końcu, bo wiedziałem, że po chorobie sił nie będzie dużo, zatem lepiej nie szarżować, przynajmniej nie na początku. Gdy zdecydowałem się później założyć kolce na buty, byłem już kompletnie sam na końcu.
Później było podejście na Halę Szrenicką. Wąska ścieżka, dużo śniegu, tak jakoś dziwnie ubitego, że nogi się co chwilę wykręcały. Jednak to nie jest tak jak założyłem, że jak przejdzie 200 osób, to droga po śniegu jest ubita i gładka. O wyprzedzaniu tu nie było raczej mowy. Może dobrze. Potem niektórzy mówili, że to podejście było męczące, ale dla mnie - dzięki przyjętej taktyce - był to nieco bardziej forsowny spacer.
Na pierwszym punkcie żywieniowym trochę przystanąłem, ale od razu zrobiło się zimno. Dalej trochę wiało, więc musiałem trochę bardziej zapiąć kurtkę. Po drodze spotkałem Psa Komandosa z jego panem... tfu... kumplem.
Zimowy krajobraz na grzbiecie Karkonoszy jest jedyny w swoim rodzaju. Śnieżna pustynia zachwyca bajkowymi formami lodowych posągów stworzonych przez lód i wiatr na szkieletach z kosodrzewiny. I tak sobie szedłem (pod górkę), a z górki puszczałem się jak szybko się dało.
W Schronisku Odrodzenie byłem bardzo głodny. Zjadłem bardzo dużo ciastek i czekolady i w ten sposób udało się odzyskać siły i zabić uczucie ssącego żołądka.
Przed Śnieżką zawodnicy byli już bardzo przerzedzeni, a ja po raz pierwszy w historii moich startów zacząłem się zastanawiać, czy uda mi się zmieścić w limicie czasu. Zbliżałem się do Domu Ślązkiego, pod Śnieżką, prawie połowa czasu, a to przecież dopiero półmetek. Śnieżka przykryta chmurą straszyła stromym podejściem i prawdopodobnym zimnym wiatrem, który trzeba było jakoś zdzierżyć.
Przed Śnieżką jednak schronisko i tutaj ciepła zupa pomidorowa, którą podawała mama Tomka Kowalskiego. Można było trochę odpocząć. Ta ciepła zupa to świetny pomysł. Zjadłbym jeszcze jedną, ale szybko stwierdzam, że stracę kolejne 5 minut i będę za ciężki. Zmieniam spoconą koszulkę, zakładam jeszcze polar i ruszam na Śnieżkę. Podejście jest oblodzone, ale z moimi mikro-rakami to żaden problem. Zresztą inni zawodnicy zgodnie twierdzili, że w tym biegu raki raczej nie były potrzebne. Ich zaletę jest jednak na pewno to, że mogę teraz iść, nie patrząc czy stąpam po śniegu, czy lodzie i jak stawiam stopę.
Na Śnieżce pochmurno i wietrznie, ale już po pierwszych krokach w dół, w kierunku Przełęczy Okraj, zaczyna się robię słonecznie i ciepło. To najlepszy odcinek biegu. Ta nagła zmiana pogody na wiosenną powoduje jakiś przypływ sił. No i jest z górki. Do samej Przełęczy Okraj biegnie się niezwykle przyjemnie. Na Przełęczy Okraj jest już bardzo ciepło. Tutaj ostatni punkt żywieniowy. Potem zbiegnięcie ścieżką ze strumykiem, gdzie wpadam prawie całym butem do jakiegoś bagna pod śniegiem.
Później też jest ciekawie. Kończy się śnieg, zaczyna prawdziwa wiosna. Zawodnicy są już tak przerzedzeni, że biegnie się w zasadie samemu, żeby po kilkunastu minutach dostrzec w ddali kolejny cel do (ewentualnego) wyprzedzenia. Te momenty w biegach długich lubię najbardziej. Później jest jeszcze jakieś 300 metrowe podejście. Na tym etapie, po pewnej demobilizacji, sprawia mi ono trochę trudności. Na szczęście znajduję jeszce kawałek batona i szota kofeinowego, przez co parę kilometrów przed końcem odzyskuję siły.
Gdy dobiega się do Karpacza jest już z górki, aż tu nagle neispodzianka - znowu jakieś podejście. Na samym końcu jest wściekły zbieg stokiem narciarskim Kolorowa wprost na deptak w Karpaczu i... Finisz. Piękny drewniany medal.
Czas 8:24:40 i 137 miejsce na 242 zawodników. Nie wiem jak to zrobiłem, ale drugą połówkę biegu przebyłem w niecałe 3,5 godziny, podczas gdy do Schroniska Dom Śląski biegłem prawie 5 godzin. W każdym razie strategia wystartowania na szarym końcu stawki okazała się dobra, a przynajmniej zapewniła w miarę dobre samopoczucie przez cały bieg.
Po finiszu od razu pyszny obiadek na stołówce kasza i gulasz. Potem szybka kąpiel, wiśniówka i do łóżka, żeby odpocząć i ogrzać się trochę. Wieczorem dekoracja i impreza oraz szybkie spanie. Powrót następnego dnia w piękną wiosenną pogodę.
Bieg bardzo udany. Mój czwarty maraton górski, tak właściwie ten bieg to już ultramaraton, bo miał 53 km. Jak zwykle po zawodach nogi bolą, ale jest apetyt na kolejne wyścigi...
Na koniec muszę dodać, że to nie był bieg jak każdy inny, bo był to bieg organizowany ku pamięci Tomka Kowalskiego. Tomka spotkałem w 2009 roku na Borneo. Było to przed jego startem w biegu górskim na Mount Kinabalu. Wtedy jeszcze nie biegałem po górach. Tomek był pierwszą osobą, od której dowiedziałem się o długodystansowych biegach górskich...
Poprzedni wpis Następny wpis comments powered by Disqus