Sudecka Setka - relacja

20 czerwca 2015

W końcu prawdziwy bieg ultra

Nadszedł czas, żeby zmierzyć się z setką. Po ponad dwóch latach od małego powrotu do biegania i rozpoczęcia przygody z biegami górskimi, zapoczątkowanego niepozornym pytaniem "a może tak przebiegniemy Rzeźnika?", w piątek 19 czerwca, ok. 15 wyruszam z Marcinem w kierunku miejscowości Boguszów-Gorce, gdzie o godzinie 22 po raz 27. biegacze wyruszą na trasę Sudeckiej Setki.

Z racji nietypowej godziny startu przygotowania do biegu rozpocząłem już dwa dni wcześniej. Polegały one na późnym chodzeniu spać i maksymalnym przeciąganiu godziny wstania z łóżka, do czego przydały się niewielkie ilości tabletek nasennych.

W Boguszowie przed godz. 8. odebrałem numer startowy wraz z kuponem na posiłek, który można skonsumować w miejscowej restauracji Max Gyros. Pan przy bufecie oferuje zupę gulaszową albo schabowego. Biorę to drugie. Każda ilość pożywienia przyda się przed biegiem na 100 km. Zresztą od rana (w tym przypadku od 12) starałem się wchłonąć maksymalną ilość kalorii.

Boguszów-Gorce - przed biegiem

Dzień nie jest zbyt ciepły, więc po kolacji moim dylematem jest, jak się ubrać, żeby w nocy nie zmarznąć. Ostatecznie zakładam krótkie spodenki (bo i tak nie mam innych) i koszulkę z długim rękawem, a do plecaka biorę jeszcze jedną koszulkę i wiatrówkę. O 21 żegnam się z Marcinem, który jedzie do znajomego, i ruszam na Rynek. W biurze zawodów można się jeszcze ogrzać. Na rynku koncert lokalnego zespołu. Miasteczko jest bardzo ładne i pięknie położone, niestety czuć tu klimat takiej nieco podupadłej dolnośląskiej miejscowości. Rozmawiam trochę z miejscowymi kibicami oraz zawodnikami. Potem rozgrzewka i ustawiam się, chciałem powiedzieć na linii startu, ale w praktyce daleko poza linią startu, prawie na końcu, bo wiem, że najgorsze w takim biegu to ulec emocjom na początku i stracić szybko siły.

Boguszów-Gorce - przed biegiem Boguszów-Gorce - przed biegiem

Ruszamy!

Moment startu jest przepiękny i podniosły. Jest już ciemno, niebo rozbłyskuje ogniem fajerwerków. Na ulice wylegli mieszkańcy. Robimy rundkę po ulicach Boguszowa, a potem gdzieś w las i pod górkę. Pierwsza góra to chyba Mniszek, następna Trójgarb, na którą wbiegamy dwa razy. Po drodze punkty żywieniowe, które od razu polubiłem. Serwują na nich najczęściej herbatę, bułki, drożdżówki, banany i rodzynki, chyba że akurat coś na danym punkcie się skończyło. Menu, które bardzo mi odpowiada, zwłaszcza, że po godzinie od startu brzuch trochę boli, czy to od kotleta, czy od dodatkowej porcji napoju energetycznego przed startem. Na szczęście po dużej dawce herbaty i bułkach po ok. 3 godzinach od startu ból prawie całkiem przechodzi.

Bieg nocny jest bardzo przyjemny. Podbiegi na razie mało strome, najczęściej można biec. Nachylenie jak na górkach koło Rusałki. Są jednak też i bardziej strome momenty i wtedy, kiedy jestem na skraju zasapania, przechodzę do marszu. Taka strategia - nie dopuścić, przynajmniej na tym etapie do zasapania albo do zagotowania nóg. Oddech ma być spokojny, a nogi nieprzemęczone.

Na trasie są oznaczenia dystansu co 10 km, ale umieszczone raczej nieprawidłowo, bo równo po 3 godzinach mijam tabliczkę 30 km, co jest oczywiście niemożliwe, żebym w biegu górskim miał średnie tempo 10 km/h. Z drugiej strony pojawia się myśl, że może to prawda... może jestem w super formie i uda się przebiec setkę w 12 godzin, a nie w 14 jak zakładałem na początku. Szybko jednak stwierdzam, że te rozważania co do możliwego czasu są absolutnie zbędne i niepotrzebnie pochłaniają przez mózg dodatkową energię, którą trzeba tak bardzo oszczędzać. Przypomina mi się tu Wojtek Kurtyka i jego "cyfra kurwa" i za każdym razem , kiedy pomyślę o czasie, prędkości, tempie i innych pierdołach rzucam tylko "cyfra kurwa" i zmieniam tor myśli.

Nadchodzi moment podbiegu pod Chełmiec. Najwyższy podbieg na trasie, jakieś 350 m, i najdłuższy - chyba jakieś 8 km. Nie jest stromo, ale strasznie długo, wlecze się i wlecze. Biec za bardzo nie da się, a marsz trwa tak długo... Co chwilę widać czerwoną poświatę wieży na szczycie, po czym okazuje się, że to jeszcze nie teraz. W końcu jednak jest Chełmiec, czyli chyba 38 km. Trochę zimno, więc zakładam wiatrówkę. Na górze ognisko i punkt żywieniowy, gdzie zjadam kolejną bułkę.

Maraton i co dalej?

Na 42 km jest meta na stadionie w Boguszowie dla tych, którzy biegli maraton, a dla pozostałych kolejne bułki. Tutaj mam czas 5 godzin 35 minut. Nie najgorzej jak na maraton w górach. Czuję się nieźle. To niesamowite, ile robi nastawienie psychiczne. Gdybym biegł na 42 km, na pewno miałbym jakiś duży kryzys po 30 km, a tak, świadomość, że biegnie się 100 km sprawia, że wszystko jakoś inaczej się ustawia w mięśniach i w płucach.

Po 42 km zaczyna świtać. Mały kryzys rzeczywiście nadchodzi po paru kilometrach. Po tym dystansie nogi już po prostu bolą i nie da się na to nic poradzić, ale po jakimś czasie odkrywam nowy sposób odbijania i świadomość, że da się biec mimo bólu i to nawet szybko i nawet wyprzedzać co jakiś czas kolejnego zawodnika. Robi się coraz jaśniej, ptaszki zaczynają radośnie śpiewać, można wyłączyć latarkę i cieszyć się widokiem soczystej zieleni. Z tego fragmentu zapamiętałem szczególnie moment biegnięcia po swego rodzaju nasypie, pośród drzew i śpiewu ptaków.

Dalej jest fragment biegu ulicami. Zbliżamy się do Dzikowca. Rozmawiam tu z jednym zawodnikiem, którego spotkałem za tunelem. Później ruszam dalej, ale on na pewno mnie dogonił. Podejście na Dzikowiec jest upiornie strome, zwłaszcza w jednym miejscu. Wszyscy mnie tu wyprzedzają, ale ja jestem wierny swojej zasadzie, że nogi nie mogą się zagotować. W końcu jest szczyt - 55 km. Siadam na schodkach wieży widokowej i zjadam dwie bułki, wypijam dwa kubki herbaty i podziwiam piękną panoramę gór z nisko zawieszonym słońcem. Gdy ruszam, to po pierwsze czuje straszny ziąb, więc szybko zakładam wiatrówkę, a po drugie czuję, że nogi mam sztywne. Na tym etapie po chwili postoju ciężko już ruszyć, więc mimo że jest z górki, mija trochę czasu zanim zaczynam biec.

Dzikowiec - Sudecka Setka Dzikowiec - Sudecka Setka

Etap ostatni, niestety nie z górki

Po Dzikowcu wydaje mi się jakoś, że już może być tylko lepiej. Wszak mówili, że już takiego stromego podejścia nie będzie. Z nadzieją spoglądam w stronę końca biegu, choć to dopiero 55 km... Po jakimś czasie nadzieją jest punkt 72 km. Tam można skrócić sobie wyścig i zostać sklasyfikowanym na krótszym dystansie. Nawet o tym nie myślę. Musi być setka. Jakoś ten czas mija i dobiegam na 72 km. Już za bardzo nie chce mi się jeść, więc zjadam tylko parę wafelków. Dobra, zostało jeszcze 28 km. Co to jest za dystans w ogóle?... To taki mój długi trening, 28 km bieg nad Jezioro Kierskie i z powrotem. Zrobię to bez problemu. Jaki czas? Może uda się 13 godzin? Nie... chyba nie... Zresztą "cyfra k..." przypominam sobie i ruszam dalej. Na tym odcinku z pewnym rozczarowaniem zauważam, że udaje mi się wyprzedzać wiele osób z górki lub na płaskim terenie, tylko co z tego, kiedy doganiają mnie później na podejściach. A tych nie brakuje. Już nie mam rozeznania, jakie to góry i ile jeszcze tego ma być. Wiem, że będzie jeszcze jeden bufet po drodze.

Przed ostatnim bufetem, na 86 km słyszę jakieś dziwne hałasy. Podbiegam bliżej i okazuje się, że w samochodzie strażackim przez megafon strażak wita gromko każdego biegacza, dodaje otuchy i zachęca do dalszego biegu. No to teraz już spokojnie dobiegnę - myślę. Na tym odcinku pojawiają się sprzeczne informacje, ile jeszcze do końca. Ktoś mówi, że według GPS bieg ma tak naprawdę 95 km, więc zostało jeszcze 9, ktoś mówi, że 12 km. Powtarzam znowu "cyfra k...", żeby odepchnąć od siebie te rozważania, ale na tym etapie to już nie pomaga. Umysł chwyta się każdej nadziei. Tymczasem znowu pod górkę.... Jednak największą torturą, jaką zgotowali zawodnikom organizatorzy w trakcie tych ostatnich 9, 10 czy iluś tam kilometrów, jest to, źe gdy zbiega się z górki, widać już w oddali Boguszów-Gorce, do którego i tak trzeba będzie podbiec, ale przynajmniej cel jest w zasięgu, po czym ścieżka skręca w las po to, żeby zaprowadzić zawodników znów pod jakąś górę. Czy to się nigdy nie skończy?

Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą!

W końcu jednak się kończy. Przy moście w Boguszowie strażak mówi, że jeszcze tylko 3 km. OK, myślałem, że jeszcze z 1 km, ale dobra, dam radę. Ostatkiem sił zmuszam się tu do biegu, wyprzedzam dwóch zawodników, i nawet pod górkę zasuwam szybko, zwłaszcza, że widzę, że ktoś mnie dogania. Jeszcze parę minut po pustych ulicach Boguszowa. Droga znowu parę razy skręca, wije się, podchodzi stromo pod stadion. I gdy już się wydaje, że to naprawdę się nie skończy, wbiegam przez jakąś furtkę na płytę boiska i oczywiście unoszę ręce w geście zwycięstwa, ale przedtem jeszcze odwracam się, by mieć pewność, że gościu za mną mnie nie dogoni. Ile tych emocji w końcówce! Czas 13 godzin 54 minuty, ponad 6 godzin później na mecie od zwycięzcy, ale jestem zadowolony, nie liczyłem na lepszy wynik. Najważniejsze, że setka zaliczona! Niemożliwe nie istnieje!

Sudecka Setka - na mecie

Marzę teraz o prysznicu, który jest niedaleko, niestety zimny, ale to może lepiej dla regeneracji. Potem udaje mi się załapać na masaż, bardzo przyjemny. Poza tym ciężko jest chodzić, ale co dziwne, mimo nieprzespanej nocy, nie chce się za bardzo spać.

W drodze powrotnej odwiedzamy Szczawno Zdrój, gdzie zjadam pizzę, ale właściwie nie chce się aż tak jeść. Myślę, że dużo dało mi systematyczne odżywianie się w czasie biegu, te 8 albo 10 bułek i drożdżówek, banany, migdałki i inne smakołyki sprawiły, że nie miałem ani razu prawdziwego kryzysu energetycznego.

Szczawno-Zdrój Szczawno-Zdrój

Optymistycznym wnioskiem z tego biegu jest to, że średnio wytrenowany człowiek może rzeczywiście przebyć 100 km w ciągu niecałych 14 godzin. Z tego biegłem może 2/3 dystansu. Co większe podbiegi trzeba było podejść, a później i z górki nie zawsze już dało się biec. Spotkałem jednak gości, którzy już w ogóle nie dawali rady zbiegać - tak ich bolały kolana. U mnie z tym nie było problemu, a największy ból jaki odczuwałem po biegu, był w udach. Po pięciu dniach od startu nic już jednak nie czułem, choć pierwsze dwa dni miałem problemy przy poruszaniu się po schodach.

Jak zwykle w czasie biegu, jak i krótko po nim myślałem: po co mi to w ogóle jest, przebiegnę to i już nigdy nie wracam na taki dystans. Parę godzin po biegu już nie byłem tego tak pewny... Trzeba jednak mocniej potrenować. Szczerze mówiąc, w ciągu ostatnich sześciu miesięcy biegałem ok. 150 km miesięcznie. Nie jest to objętość treningowa wystarczająca, żeby przygotować się do biegu ultra w górach. W ciągu dwóch miesięcy przed biegiem miałem może pięć treningów po 24-28 km. Było trochę podbiegów... Czas pokaże, czy na kolejne biegi uda się lepiej przygotować. Na razie na horyzoncie jest Supermaraton Gór Stołowych w dniu 4 lipca...

Zapis trasy

Sudecka Setka - medal
Poprzedni wpis Następny wpis
comments powered by Disqus
© Jożin Entertainemt 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone.