3 września 2012
Pierwszy dzień na Majorce. Podoba mi się.
Tym razem byłem na lotnisku wcześniej niż zwykle, bo aż półtorej godziny przed odlotem. Zdecydowanie za wcześnie. Długie oczekiwanie. W samolocie większość czasu śpię. Duże turbulncje. Byłem mile zaskoczony poziomem obsługi klientów przez RyanAir, a konkretnie stewardem, który pzowalał sobie na niezłe żarty (typu "kupcie tego papierosa bezdymowego za 6 euro, bo jak was znajdę w toalecie, to zapłacicie trochę więcej").
Po przylocie do Palma de Mallorca wychodzę szybko z lotniska i kombinuję jak by tu pieszo dojść na plażę, do wypożyczalni rowerów. Z pewnością nie jest to lotnisko dla pieszych. Pytam kierowcy autobusu, nie wie. Pytam policjantów na motorach i płynnym kastylijskim tłumaczą, jak dojść do kładki nad autostradą.
Idę i staram się znaleźć drogę, za pomocą rad policji i mapki z Google, którą sobie wcześniej wydrukowałem. Nie jest jednak łatwo. Chcę skrócić drogę i wszystko jest dobrze, tylko na końcu trafiam na płot z drutem kolczastym ograniczający teren lotniska. Potem idę wzdłuż drogi i dochodzę do kładki nad autostradą.
Dochodzę do plaży i już mi się wszystko podoba.
W wypożyczlni dostaję rower za 5 euro na dzień. Miało być 6, wyszło 5 euro, więc nawet nie myślałem o targowaniu. Wypożyczalnię prowadzi Bułgar. Daja mi dwa zestawy do przywiązywania roweru, bo mówi, że jest dużo złodziei. -W Polsce są, w Bułgarii są i tu też są - tłumaczy. Rower nie wygląda źle. Mam nadzieję, że dojadę nim daleko. Dostaję też zestaw naprawczy.
Ruszam promenadą w kierunku Palmy - stolicy Majorki. Słońce trochę pali. Po drodze mijam plaże i opalonych turystów głównie z Niemiec. Sama ścieżka rowerowa przy zatoce jest świetnie zrobiona i bardzo przyjemnie się jedzie.
Centrum Majorki to górująca nad miastem katedra, pod nią park ze stawem. Przejeżdżam aleją z palmami, fotografując gotyckie budynki.
Podróżnik nie może być nigdy głodny, więc idę do na BigMaca powiększonego za 6.35 euro. Spałem dziś niecałe 4 godziny, więc sił mało. W pobliżu piękna aleja ocieniona rozłożystymi drzewami platanów.
Idę na spacer wokół katedry. Do środka nie wchodzę, bo wstęp kosztuje 6 euro. Nię będę płacił za wstęp do kościoła katolickiego.
Obok katedry gąszcz wąskich uliczek, po którcyh włóczą się turyści. Zwiedzam łaźnie arabskie (2 euro).
Iglesia de Santa Eulalia i położony koło tego kościoła plac to miejsce odpoczynku. Piję kawę z ekspresu, którą kupiłem w małym sklepiku za o,5 euro.
Zbliża się 18. Trzeba by już ruszyć dalej, znaleźć jakiś nocleg, więc konieczne trzeba wyjechać poza miasto. Mapy które mam (jedna wydrukowana z internetu, druga, którą dostałem w wypożyczalni rowerów), nie ułatwiają mi jednak życia. Wręcz przeciwnie. Kluczę, błądzę. Wjeżdżam, zjeżdżam. Po drodze są jednak ciekawe widoki.
Zatrzymuję się w przydrożnym barze. Kupuję butelkę wody (2 euro za półtora litra) i dwie empanady. Pytam się, czy dojadę tą drogą do miejscowości Andratx. Pani mówi, że to daleko, 30 km, ale dojadę. No to jadę, ale droga wskazuje dalej na autostradę, więc zjeżdżam na dół aż do zatoki i znów tracę z 200 metrów wysokości. Choć nie powiem, z górki się przyjemnie jedzie...
Następnie znów wjeżdżam w drogę pod górkę. Jest to okolica Cas Catalá. Tutejsze rezydencje robią duże wrażenie. Po wspięciu się z jakieś 300 metrów znów dojeżdżam do końca drogi. Spotykam tam Hiszpana, który radzi mi zjechać na dół i jechać drogą wzdłuż wybrzeża. Tak też robię.
Jednak nie do końca. Droga wzdłuż wybrzeża jest ładna, w większości nawet ma ścieżkę rowerową. Jednak wszędzie są hotele i zabudowania. Wymczasem jest już po 20 i robi się ciemno. Czas znaleźć jakieś zaciszne miejsce, żeby rozłożyć śpiwór. Zwłaszcza, że słońce, brak snu i bezsensowne podjazdy dały się już nieźle we znaki.Decyduję się więc w Palma Nova skręcić w prawo i ruszyć pod górkę ciemną już drogą.
Po wspięciu się nieco, pojawiają się lasy i znika wszechobecne ogrodzenie. Nie skręcam jednak w pierwszą napotkaną ścieżkę, bo jest jakaś podejrzana, zresztą przy tej ilości światła wszystkie ścieżki wyglądają na podejrzane. W dodatku jest już właściwie noc i w lesie rozlega się brzęczenie cykad, co trochę mnie przygnębia. Poza tym myślę, że trzeba wjechać na górę, żeby następnego dnia zacząć z górki. I w ten sposób chyba przegapiłem jakieś sensowne miejsce i zbliżam się do kolejnej miejscowości i znów zaczynają się płoty, rezydencje, gaje i sady.
W niewielkim miasteczku Calvía natykam się na niewielki bar. Jest już 21. Muszę odpocząć przed ostatnim odcinkiem, nie wiadomo jak długim, więc zamawiam zimną kolę (1,70 euro). Calvia to niewielka miejscowość. W barze jest już tylko jeden starszy Niemiec. Podchodzi się i pyta, skąd jestem i gdzie jadę. Więc mówię mu jak brat bratu. A on na to mówi, że jak chcę zostać w Calvia to on ma jeden wolny apartament. -No dobra, ale za ile? -Jak za ile? Za nic. To jedna z lepszych chwil, kiedy z nieba spada coś takiego, więc więc mówię wprost: -To byłoby wspaniałe, gdybym mógł spać w tym pokoju zamiast w lesie.
Dopijam Colę i jedziemy do jego chaty. Pokazuje mi mój apartament z łazienką i w ogóle ze wszystkim. Dom jest okazały, stary, taki z metrowymi ścianami, ma 200 a może i 300 lat. W kuchni pijemy piwo pszeniczne. Opowiada, jak to mu się znudziło mieszkanie przez 15 lat na Majorce. Przez ten czas pracował jako informatyk, zakładał im tu sieci, konfigurował serwery i takie tam. Chce wrócić do Bawarii, gdzie czuje się jak u siebie, a nie jak cudzoziemiec i codziennie zaczepia go co najmniej parę osób, których on nie zna, ale one kupowały piwo w jego barze, który prowadził przez 10 lat w swojej miejscwości. Poza tym rozstaje się ze swoją drugą połówką, więc zostawi jej chatę, o ile będzie miała ją za co utrzymać. Mówi też jak to się stało, że mnie zagadał - ma sentyment do rowerzystów, sam dużo jeździ rowerem.
Nie liczyłem tego dnia na prysznic, a jednak pierwszy dzień podróży zaoferował mi jedną z najlepszych rzeczy, które mogą spotkać podróżnika - ludzką otwartość i gościnę.
Poprzedni wpis Następny wpis comments powered by Disqus