14 września 2012
Postanowiłem udać się ostatniego dnia pobytu w Kordobie jeszcze raz zobaczyć katedrę-meczet. To miejsce jest tak niezwykłe, że nie sposób nasycić oczy jego widokiem.
Następnie na piechotę udaję się na dworzec autobusowy. Po drodze mijam jeszcze jakieś zabytki. Temperatura 34 stopnie.
Jadę pociągiem do miejscowości Jerez de la Frontera. Wybieram najtańszą wersję pociągu (22 euro). Na dworcu zjadam paellę (5,50 euro z piciem i kawą). Miasto nosi nazwę Jerez de la frontera, czyli tak jakby Jerez "na granicy", podobnie jak wiele pobliskich miejscowości. To zapewne pozostałość po czasach, gdy miasta te graniczyły z państwami arabskimi i stanowiły granicę chrzescijańskiej Europy.
Podróż zajmuje prawie trzy godziny. Najtańszy pociąg to MD (media distancia, czyli "średni zasięg"). Ma klimatyzowane wagony bezprzedziałowe i bezklasowe. Bardzo czyste. Rozwija prędkość ok. 150 km/h. To chyba taki odpowiednik naszych pociągów regionalnych. Trasa wiedzie przez Sewilię. W pociągu czytam najnowszy numer dziennika El Pais. Duża część gazety jest poświęcona ostatnim wydarzeniom związanym z dążeniami niepodległościowymi w Katalonii.
Przed godz. 17 jestem na miejscu. Udaję się do hostelu, który zarezerwowałem wcześniej (Pesnion San Andres). Pokój jednoosobowy za 16 euro z łazienką i klimatyzacją. Hotel ma małe patio oraz zawsze uśmiechnietego recepcjonistę. Mówi, że kiedyś mieszkało u niego wielu Polaków, budujących pobliski supermarket.
Nieoczekiwanie dowiaduję się, że w mieście trwa właśnie tygodniowe święto wina. Jerez słynie bowiem z produkcji sherry.
W związku ze świętem w wielu barach jest promocja i lampkę sherry wraz z przekąską (tapa) można dostać za 2,50 euro. Nie brzmi to zbyt promocyjnie, ale takie tu są ceny. W każdym razie, korzystając z załączonej mapki udaję się na szlak przekąskowy, zwłaszcza, że zdążyłem już zgłodnieć.
Najpierw bar La Otra i sałatka z ośmiornicą (ensaladilla de pulpo), potem Bar La Cuadra i tortilla rellena. Ostatni jest bar La Palmera. Tutaj dostaję jako zakąskę parilla ibérica al doloroso (kawałki mięsa z frytkami). Już więcej nie dam rady zjeść, więc wracam do domu. Zachodzę jeszcze na miejsce, gdzie odbywa się feria. Stoi tam wiele stoisk, gdzie sprzedaje się jedzenie i napoje. Jest już trochę ludzi. Niektórzy siedzą z gitarami i grają flamenco.
Po drodze odwiedzam ciekawe zakątki miasta - zamek, katedrę, arena do Korridy. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że zamek jest tutaj w każdym mieście.
Późniejszym wieczorem idę na jeszcze jedną przekąskę. Tutaj dostaję coś mniejszego.
Na festynie jest już bardzo dużo ludzi. Zespół rockowy gra popularne hiszpańskie szlagiery. Gdy kończą grać, z głośników płynie lokalna muzyka. Momentalnie wszyscy zaczynają tańczyć sewilianę. Ciekawie to wygląda - taki powiew egzotyki. Gdyby nie to, fiesta przypominałaby mi bardzo nasze polskie festyny gminne czy powiatowe.
Nawiązuję kontakt z tubylcami. Mówią, że ta prawdziwa fiesta jest w maju. Wtedy jest święto koni (Jerez słynie też ze szkoły jeździeckiej, gdzie uczy się konie prawdziwych cudów). Ta obecna fiesta jest ich zdaniem nieautentyczna (później okazała się, że słowa "autentico" używają oni także w znaczeniu bardzo fajny).
Są też dziewczyny z wieczoru panieńskiego, które chcą sobie ze mną zrobić zdjęcie. Przyszła panna młoda miała taki ciekawy kostium. Przed 2 muzyka cichnie i tłum się rozluźnia. Ja też idę spać.
Poprzedni wpis Następny wpis comments powered by Disqus