10 października 2012
Od maratonu minął już ponad tydzień. Nogi wróciły do siebie. A tak było:
30 września 2012
Most Poniatowskiego. 41 kilometr. Widać już stadion narodowy. Wiem, że dobiegnę, doczołgam się, doczłapię, ale dam radę! Czekam na moment aż wbiegnę na płytę stadionu i wykrzeszę z siebie resztki sił, by ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonać sprintem i triumfalnie wbiec na metę.
Na razie jednak jest ciężko. Od 33 kilometra już nie biegnę. Wtedy dopadł mnie kryzys, a ból nóg stał się nie do wytrzymania. W dodatku zjedzenie słodkiego żelu energetycznego sprawiło, że zacząłem odczuwać mdłości.
Prawie dwa kilometry szedłem szybkim marszem, ale jednak szedłem. Z żalem patrzyłem na mijających mnie kolejnych biegaczy, którzy widocznie lepiej rozplanowani swoje siły. A zaczęło się tak dobrze.
Na start dotarłem pół godziny przed dziewiątą. Miałem więc dużo czasu, żeby się rozgrzać i przygotować do biegu. Chwile przed startem są zawsze najbardziej ekscytującące. Jest muzyka, jest "Sen o Warszawie" Niemena. Jest też dzisiaj Przemysław Babiarz zagrzewający do biegu. Oczekiwanie. Dreszcz niepewności.
W końcu start. Jest tyle ludzi, że nim dobiegam do linii startu, mija prawie pięć minut. Energia rozpiera biegaczy. Bieg stanowi czystą przyjemność.
Pierwsze kilometry upływają pod znakiem próby znalezienia własnego rytmu. Jest jeszcze w miarę chłodno, ale świeci słońce. Miejscami wieje silny wiatr. Wtedy staram się wtopić w tłum, żeby jak najbardziej oszczędzać siły. Szkoda ich tracić na walkę z wiatrem. Przydadzą się na walkę z nieuchronnym kryzysem po 30 kilometrze. Przez długi czas nawet nie czuję głodu. To pewnie zasługa kanapki energetycznej, którą zjadłem przed biegiem, a która zapewniła dodatkowe czyste 500kcal energii.
Bieg szerokimi alejami oprócz wad takich jak monotonia, otwarte przestrzenie i wiatr ma też swoje zalety. Można po prostu biec przed siebie i zachować stały rytm. W pewnym momencie biegnę więc po prostu przed siebie wpatrując się w majaczący przede mną cień biegacza i nie myśląc o niczym. Wtedy doświadczam tego błogiego stanu graniczącego z euforią - wynik napływających do mózgu endorfin.
Do półmetka, czyli 21 kilometra trzymam się za grupą biegnąc ą na 3:45. Na półmetku jest bardzo dobrze.
Potem jednak brak przygotowania daje o sobie znać. Przełomowym momentem jest dość długi podbieg w Parku Natolińskim przed 30 km. Kończy się sielanka, a zaczyna się walka.
W ten sposób jestem na 33 może 34 kilometrze. Trasa maratonu pokrywa się teraz z trasą linii metra. Niektórzy zawodnicy żartują sobie "Popatrzcie tam jest stacja metra! Idziemy?". Pojawia się więcej kibiców. To najbardziej lubię w maratonie. Wiem, że bez dopingu nie dałbym rady. Każdy z zawodników ma na koszulce przypięte swoje imię. Nieznani mi ludzie krzyczą więc do mnie: -Dalej Szymon, jeszcze tylko 8 kilometrów!. Tym razem jednak doping na mnie nie działa, więc tylko odpowiadam "Muszę chwilę odpocząć, nie można się przecież przemęczać".
Przełomowym momentem jest dla mnie, gdy grupka dzieci skupia się na mojej osobie, bo akurat nie ma w okolicy innych biegaczy. Krzyczą: -No dalej Szymon biegnij! Biegnij! Nie poddawaj się! Dasz radę! Walcz! Dalej, biegnij!. W tym momencie moje nogi zaczynają się odbijać od asfaltu. O rany! To jednak mogę biec! Odwracam się i rzucam głośne "Dzięki!".
Po chwili jednak znowu przechodzę do marszu, ale już wiem, że dam radę. Stopniowo, pokrzykując sobie co jakiś czas Ole ole ole! Nie damy się., wiedząc, że muszę z tym okrzykiem wyglądać bardzo dziwnie, zaczynam truchtać. Pokonuję 35, 36, 37 i aż do 40 km.
Na 41 km, gdy już wiem, że dobiegnę pojawia się kolejny "anioł stróż", który chyba dostrzega, że ledwo trzymam się na nogach. Wysoki biegacz, który właśnie zrównał ze mną krok ma widocznie jeszcze wystarczająco sił, by zacząć na mnie wrzeszczeć: -Ej no co jest!? Został ci kilometr do mety! Masz dobiec! Biegnij! Dalej chłopie wyprostuj się, bo to cię zabije! No dalej biegnij swoim tempem i dobiegniesz!. Rzucam mu -Dzięki stary! To mi było potrzebne. Teraz wiem już na pewno, że dam radę.
W końcu wbiegam na płytę Stadionu Narodowego. Wszystkie bóle nagle mijają, nie czuć też przez chwilę zmęczenia. Znajduję skądś siły na przyspieszenie biegu. Wraca świetny nastrój, więc jeszcze przed metą unoszę ręce i wykonuję wszystkie gesty zwycięstwa, jakie mi przychodzą do głowy.
Czas 4:15:12 to mój najgorszy czas w życiu na 42 km 195 m, ale co z tego. Udało się przebiec, dostaję medal, gorącą zupę i kieruję się do wyjścia ze stadionu. Chcę jak najszybciej dotrzeć do domu i odpocząć. Na szczęście na stadion przybyli Ficino oraz Tort, którzy mają samochód.
Warszawski Maraton 30 września 2012 ponownie uświadomił mi znowu: maraton to szkoła pokory. Można dobiec do mety tylko wtedy, jeśli odpowiednio oceni się swoje siły, odpowiednio zaplanuje bieg i konsekwentnie będzie się walczyło. Maraton pokazuje także, że tak naprawdę droga do zwycięstwa bez pomocy innych ludzi nie jest możliwa, nawet jeśli to zwycięstwo to tylko dobiegnięcie do linii mety.
W drodze do domu mówię sobie, że muszę się dobrze zastanowić przed kolejnym biegiem, ale następnego dnia stwierdzam, że przecież nie było tak źle, że przecież to był świetny dzień i trzeba to powtórzyć.
Już w niedzielę 14 października Maraton w Poznaniu!
Poprzedni wpis Następny wpis comments powered by Disqus