8 września 2011
Rankiem opuszczamy nasz przytulny hotel. Oto on:
Celem jest znalezienie bankomatu, wypłata pieniędzy na zakup wędzonych ryb. Potem już jedziemy prostu w kierunku Litwy.
Tymczasem, wyjeżdżając z hotelu, zatrzymujemy się przy niewielkiej zabytkowej cerkwi. Wchodzimy do środka, nawiązujemy rozmowę z paniami sprzedającymi dewocjonalia. Szybko okazuje się, że w okolicy miejscowości Stara Ładoga są jeszcze co najmniej dwa wielkie zabytkowe klasztory.
Jedziemy więc najpierw do klasztoru żeńskiego. Zabytkowe budynki popadły już nieco w ruinę, ale spotykamy nawet parę sióstr, które niestety nie są zbyt rozmowne.
Wychodząc z klasztoru, natykamy się na brać podróżniczą. Ukraińcy znad Morza Czarnego jadą w kierunku Murmańska. Rozmawiamy chwilę z nimi. Mają niezły wehikuł, chyba niezniszczalny.
Udaje się trafić do bankomatu w mieście, choć nie bez problemu. Trzeba było podpytać parę osób.
Potem jedziemy do większego klasztoru. Bardziej okazały. Jest w przebudowie. Pięknie położony nad rzeką. W środku można kupić święconą wodę i położyć rękę nad jakimś świętym pudełkiem Świętego Mikołaja, żeby spełniło się życzenie.
W Starej Ładodze jest jeszcze okazała forteca, ale już nie mamy czasu, żeby ją zwiedzić. I tak jesteśmy bardziej niż szczęśliwi, że zupełnie przypadkiem widzieliśmy dziś tak piękne rzeczy.
Ruszamy już z powrotem, ale jeszcze kupujemy ryby. Przy drodze jest kilka sklepików. Mają wszystko - ogromnego świeżego suma i wędzone łososie. Każda z pań zaprasza do swojego sklepiku. Dobrze, że jest konkurencja, ale i tak trzeba się ostro targować.
Mijamy Sankt Petersburg. Nie wjeżdżamy do środka, bo nie ma już czasu, by zwiedzać to ogromne miasto. Już wcześniej rozstaliśmy się z drugą ekipą, która zamiast włóczyć się po klasztorach, pojechała do Sankt Petersburga. Tu nasz kontakt się urwał, ale wiemy przynajmniej, że cało wyjechali i dotarli do Polski.
Do granicy łotewsko-rosyjskiej dojeżdżamy z niepokojem, tym bardziej, że do końca nie wiemy, czy jedziemy w kierunku granicy. Na drodze nie ma prawie żadnych samochodów, co jest dziwne jak na drogę międzynarodową...
Dojeżdżamy jednak w końcu. Po drodze jeszcze zabieramy na stopa jedną Rosjankę. Biedna kobieta, nie ma pracy, mąż ją zostawił, dzieci na wychowaniu, utrzymuje się ze zbierania grzybów i jagód.
Na granicy, jak zwykle bywa na granicy - nic nie wiadomo. Stoi sznur samochodów. Panie w budce uśmiechnięte, ale po angielsku słabo mówią, dają tylko jakąś kartę do wypełnienia. Na szczęście w kolejce są bardzo rozmowni Łotysze, którzy tłumaczą mniej więcej, co trzeba zrobić. Dają nam też do wypełnienia deklaracje celne. To jest kluczowa sprawa, bo alkoholu mamy najwidoczniej w ilościach przekraczających normy Unii Europejskiej.
Czekamy w kolejce około godzinę. To dlatego, że akurat jest zmiana celników. Rosjanie jak zwykle podchodzą do swojej pracy bardzo poważnie i znów szperają w aucie. Tym razem nie trzeba na szczęście wszystkiego wyciągać. Młody celnik pyta tylko, czy nie wieziemy granatów. Niestety, trafiliśmy na zły dzień, bo poprzedniego dnia przechwycili jakiś duży transport narkotyków na tym przejściu, więc teraz badają wszystko dość skrupulatnie.
Oddajemy nasze paszporty wraz z pokwitowaniami zameldowań w Rosji i już po chwili mamy pieczątki. Jesteśmy już prawie szczęśliwi, ale to jeszcze nie koniec. Jeszcze celnicy łotewscy. Myślimy, że tu nie będzie problemu, a jednak... Jeśli ktoś się spodziewał, że celnicy - jak by na to nie spojrzeć - Unii Europejskiej mówią w jakimś bardziej międzynarodowym języku niż rosyjski, to jest w błędzie. Starsza pani celnik bierze nasze deklaracje celne, patrzy chwilę i od razu groźnym głosem stwierdza, że wieziemy za dużo alkoholu i będzie robiła konfiskatę. Jak to? - pytamy. Okazuje się, że my wpisaliśmy na jednej deklaracji i wódkę i szampana, a można wpisać tylko jedną z tych rzeczy w tych ilościach. Jurek jednak ratuje sytuację i z wrodzoną przebiegłością zaczyna:
- Nie, proszę pani, jaka konfiskata. My turyści, nie przemytnicy!
- Konfiskujemy! Nie dyskutować! - groźniej jeszcze odpowiada pani celnik.
- Ale my to dobrzy ludzie, w Rosji byli, na rybałce byli, nic my nie złowili, e tam ta Rosja... my biedni Polacy, wódkę nam chcecie zabrać, a co wy nie ludzie?
I pani już nieco ułagodzona odpowiada:
- Dobra... Dajcie te deklaracje! Ale już! Tu macie nowe. Tylko wypełnijcie tak jak ja wam mówię. Tu wpiszcie, tu nic nie wpisywać! Pojedziecie w tamto miejsce, do tego budynku, zostawicie jednego szampana, tylko tego lepszego, i możecie jechać.
Jak powiedziała, tak też zrobiliśmy. Z domku, wyszedł stary gruby celnik, który stwierdził krótko:
- Wszystko rozkazane.
Po czym "skonfiskował" tego jednego szampana. Jeszcze tylko nam prześwietlili samochód w wielkiej komorze i mogliśmy jechać.
Uwierzcie, trudno wyrazić tę radość, że udało się wyjechać z Rosji, ale cieszyliśmy się jak nic, że się udało, bo mieliśmy wrażenie, że u Rosjan to nigdy nic nie wiadomo. Pełni optymizmu sunęliśmy więc w kierunku Litwy.
Łotwę przejechaliśmy bardzo szybko. To raptem było 200 km.
Dojeżdżamy do Wilna już w nocy. Trudno znaleźć miejsce w hotelach, bo akurat trwa turniej koszykówki i wszystko jest zajęte. Trafiamy jednak ostatecznie do hotelu Ecotel Vilnius, bardzo przyzwoitego, wygodnego, położonego blisko centrum i bardzo taniego. W recepcji słyszymy od razu "spokojnie, możemy mówić po polsku". I w ten sposób trafiliśmy na rodaka na koniec tego długiego dnia - jest już 3 w nocy.
Czas już spać. Jutro czeka nas jeszcze zwiedzanie Wilna.
Poprzedni wpis Następny wpis