12.2.2009
Wstałem o 9. Zastanawiam się czy nie iść na Cabo Froward, najbardziej na południe wysunięty kawałek kontynentu amerykańskiego. Jednak nie.
Po chwili zjawia się dwójka Szwajcarów, która stamtąd wróciła. 6 godzin autostopem i 3 dni marszu. W jedną stronę. Chyba bym nie dał rady. Na cyplu stoi 20-metrowy stalowy krzyż. Pierwszy, kamienny krzyż osadnicy postawili tam w 1600-rocznicę wydania edyktu przez cesarza Konstantyna, przyznającego wolność wyznania chrześcijanom. Potem dwa razy był przewracany przez wiatr.
Wychodzę do miasta. Wieje, ciągle i przeciągle. Nieustannie. Dużo tablic, pomników upamiętniających odkrywców i eksploratorów Ziemi Ognistej oraz Antarktydy.
Kupuję dziennik La Tercera. Jeden z głównych w Chile. Inny dociera tu z Santiago dopiero o 16.
Zjadam burrito w lokalnym barze. Zwiedzam cmentarz. Dużo nazwisk imigrantów z Jugosławii.
Idę do kawiarni, potem do muzeum salezjańskiego. Wstęp 2000 peso. Imponująca kolekcja fauny i flory, wystawa poświęcona Indianom Yamana i Selknam, historia misji salezjańskiech i eksploracji Ziemi Ognistej. Fotografie, przedmioty codziennego użytku, zwierzęta, skamieliny, stare mapy, kości wielorybów... Klimat pionierskich czasów końca XIX wieku.
O 18 idę do Teatro Municipal. W mieście jest mały festiwal filmowy. Wyświetlają "Huidobro", biografizcny film o jednym z najsłynniejszych chilijskich poetów Vincente Huidobro. O 20 idę na drugi film, "La Buena Vida". Postanawiam zostać jeszcze dzień i obejrzeć kolejny film.
Po filmie krótki spacer po plaży.
Wieczorem czytam gazetę. Rozmawiam z Danielem, moim rówieśnikiem z Satniago. Dowiaduję się trochę o chilijskiej polityce, prasie i literaturze. Zahaczam o Pinocheta. Niestety nie wie dokładnie, gdzie jest pochowany.