11.2.2009
Wczoraj zwinąłem namiot przed północą i położyłem się spać na stołówce razem z innymi, którzy też mieli autobus o 5 rano. Nagle uświadamiam sobie, że zostawiłem paszport w biurze, gdzie kupowałem bilety. Nie mogę przez to zasnąć.
Pobudka o 3.30. Idę na autobus. Mój paszport na szczęście już na mnie czeka. Podróż przez Przełęcz Garibaldiego o wczesnych godzinach rannych dostarcza miłych widoków. Siedzę kolo Holenderki rodem z Surinamu, która od ponad pół roku podróżuje po Ameryce.
Potem przesiadka w Río Grande. Spotykam Polaka, który podróżuje rowerem. Dalej już trzymamy się razem.
W Porvenir jesteśmy ok. 14. Bankomat nie akceptuje kart VISA. Kurs wymiany walut w jakimś sklepie jest oszukańczy. Nie ma jednak innego punktu. Miasto spokojne, zapuszczone, sklepy jak we wczesnym PRLu.
Siedzimy razem z Wieśkiem w restauracji. Trzyma się też nas Holenderka. Rozmawiamy.
Prom do Punta Arenas wypływa o 18. Pojawiają się delfiny, płyną koło promu i przeskakują fale. Wieje mocno. Fale uderzają o dziób. Schodzimy pod pokład. W telewizji mecz towarzyski Argentyna - Francja (2 do 0). Do Punta Arenas dopływamy po ponad dwóch godzinach.
Idziemy razem do miasta. Ok. 5 km. Dochodzimy do supermarketu, gdzie żegnam się z Wieśkiem.
Znajduję ok. 22 hostel. Jest opanowany przez Izraelczyków. Wszyscy po służbie wojskowej. Są też dziewczyny, które w przeciwieństwie do mężczyzn służą 2 lata, rok krócej niż mężczyźni. Nawet niektóre napisy w hostelu są w jidysz.
Ponadto w pokoju jeden Peruwiańczyk i Włoch z Sardynii.
Spać idę po 1.