8.3.2009
Koło siódmej właściciel hostelu zawozi ludzi na prom. Zostawia otwartą bramę. Wchodzą trzy konie. Zaczynają skubać trawę koło namiotu. Przeganiam je, ale mnie już obudziły więc wstaję. Śniadanie.
Pogoda brzydka. Niedziela upływa w hostelu. Zostało mało ludzi. Niektórzy zabrali się z właścicielem, który jechał na północ. Czesi czekają na autobus. Spali w lesie, więc nie wiedzieli, że autobus jeszcze nie dojechał. Nie wiedziałem, że mamy identyczne wyrażenie, którego używamy w celu wyzbycia się złych emocji...
W ciągu dnia głównie Izraelczycy próbują łapać stopa, ale nic nie jedzie na północ. Spotykam też poznaną wcześniej Barbarę, Australijkę. Też czeka na autobus i idzie spać do lasu. Niektórzy wracają, niektórzy idą spać do lasu. Miasteczko jest urocze. Droga jest tu od ok. 9 lat. Wcześniej można było się dostać tylko samolotem. Jest spokojnie. Po ulicach chodzą psy i konie. Zerowa przestępczość. Wokół góry, jeziora i lodowce.
Dobra wiadomość - autobus przyjechał. Jutro więc wydostanę się stąd.
W hostelu jest jedna starsza kobieta, chyba coś pisze, ze Stanów. Choć nie jestem pewien, bo gdy wczoraj pytałem, powiedziała, że jest z Wenus. Organizujemy razem kolację. Pokazuje mi ciekawe miejsca w Peru. Ma niesamowitą wiedzę i doświadczenie w podróżowaniu. Potem też pokazuje swoje rysunki.
Wieczorem jemy kolację razem z właścicielką hostelu - ja, Pedro, starsza Australijka, rzeczona Amerykanka.
Plan jest taki, że jak dotrę we wtorek do Coyhaique, jadę zaraz do Puerto Chacabuco, kupuję bilet na prom, który w środę wieczorem wypływa na wyspę Chiloe i w piątek jestem na tej wyspie (rejs trwa 30 godzin). Mam nadzieję, że nie będzie przestoju.
Po drodze niestety minę dziesiątki miejsc wartych odwiedzenia.