10.4.2009
Dojeżdżam do Rosario ok. 8:30. Dobrze się spało całą drogę. Idę do hostelu. Nazywa się Hostel de Pichincha. Dzwonię. Wychodzi jakaś dziewczyna. Jest problem. Hostel jest zamknięty i nie ma nikogo z recepcji. Czekam więc. W międzyczasie kupuję sobie lokalną gazetę La Capital. Po ponad godzinie wreszcie otwiera drzwi koleś o oczach, które mówią, że noc ani nie była długa ani spokojna. Okazuje się, że nie mam rezerwacji, bo coś poszło nie tak. Oddalam się z tego miejsca. W mieście wszystkie miejsca w hostelach są zajęte przez Argentyńczyków podróżujących w święta. Jedyne wyjście to udać się na kemping na wyspie.
Rosario leży nad rzeką Parana. Na rzece jest parę wysp z plażami. To jest nadzieja.
Jest upalnie. 30 stopni. Czyli jak chyba od paru tygodni. Jadę na wyspę. Dużo ludzi. Opalają się, kąpią się w rzece, która ma brązowy kolor i nie jest w ogóle przezroczysta. Ale podobno to naturalna barwa.
Rosario ma ponad 1 mln mieszkańców. To największe miasto w Argentynie, które nie jest stolicą prowincji. Ładne ulice, stare klasycystyczne budynki, liczne place, przyjemne wybrzeże.
O 16 jestem na wyspie. Rozbijam namiot i tak sobie siedzę. Na plaży gra radosne reagee. W tym samym czasie w mieście odbywa się uliczna droga krzyżowa, w której uczestniczy ponad 250 tys. osób. Zasypiam ok. północy. Jest trochę komarów.
Z komarami trzeba uważać, bo argentyńskie gazety coraz więcej piszą o gorączce denga, którą przenoszą komary. W dzisiejszej gazecie pisali o tym, że powołano w Argentynie jakąś komisję do walki z epidemią, choć mówi się, że to jeszcze nie epidemia. Było już parę przypadków w Buenos Aires. W Rosario także. Najwięcej zachorowań tradycyjnie w północnej Argentynie, w regionie Salta i Jujuy. Nie jest to groźna choroba, ale zapewnia ok. 2-3 tygodniową konieczność kuracji.