31.5.2009
W niedzielę jedziemy na kolejny odpust, czyli festę do miejscowości Río Branco. Mała wioska położona w malowniczej dolinie. O tym, co jest najważniejsze w tym dniu świadczy porównanie wielkości dwóch grupek ludzi zebranych przed kościołem i jadłodajnią. Porównanie to wypada zdecydowanie lepiej na korzyść jadłodajni.
A tam serwują to co zawsze, czyli churrasco. Zabili na dzisiejszą okazję dwie krowy. Dużo osób mówi po polsku. Zwykle podróżnik z Polski ma krótkie wystąpienie w kościele i wtedy proszę, żeby zgłosili się, ci co rozumieją. Tu zgłosili się prawie wszyscy. Opowiadam trochę o mojej podróży, o tym co jest w Polsce itp.
Zachowują tu polskie tradycje, o czym świadczy następujące wydarzenie. Siedzimy sobie pałaszując kolejne płaty pieczonego mięsa, a tu nagle huk. Krzesło przy stoliku obok przewróciło się w tył razem ze swoją zawartością, czyli mężczyzną ok. dwudziestu paru lat, który na dzisiejszą okazję przywdział tradycyjny kapelusz i nowe buty marki Nike. Trzeźwy oczywiście roztrzaskałby sobie głowę, temu rzecz jasna nic się nie stało. Spojrzałem na zegarek - 12:23. Ostro zaczął. Przeniesiono go na ławkę obok, gdzie chwilę drzemał, by wkrótce jeszcze raz pokazać, że jest prawdziwym Polakiem, gdy otworzył oczy i zabrzmiały jego pierwsze po przebudzeniu słowa: "Dajcie mi piwa".
Zabawa będzie trwała do późnego wieczoru. My tymczasem po najedzeniu się przejechaliśmy się po jednej wiosce, drugiej wiosce, po mieście z zamiarem zjedzenia deseru u kogoś ze znajomych. Wszyscy jednak spali. Na ulicy nikogo. Nic dziwnego, pochmurno i ponuro.
Zrobiło się ostatnio zimno. W dzień jest 5-10 stopni. W budynkach tymczasem nie ma centralnego ogrzewania ani szczelnych okien. W sąsiedniej osadzie zapowiadają nawet śnieg. Pomaga kominek, który pracuje 28 godzin na dobę.
W niedzielę rozpocząłem małą przygodę z tajskim boksem, ale o tym może innym razem.