16.7.2009
Wstaję o 7.30 i idę na dworzec. Kupuję bilet do La Quiaca na 8.30. Po dwóch godzinach jestem na miejscu. Jedziemy przez punę, przedgórze Andów, płaskowyż o wysokości ok. 3000 m npm.
La Quiaca leży na wysokości ok. 3500 m npm. Jest miastem granicznym. Zastanawiałem się, czy nie przejść się do Boliwii na godzinę lub dwie, ale w La Quiaca zobaczyłem dużo tych babć w typowych boliwijskich kapeluszach, że poczułem się prawie jak w Boliwii.
Znalazłem targ, z którego ruszają taksówki do oddalonego o 16 km Yavi (5 peso). Poczekałem aż taksówka się zapełni i ruszyliśmy w drogę.
Na miejscu, w Yavi, oglądam kościół z pozłacanym ołtarzem oraz odwiedzam muzeum, w którym całkiem ciekawie opisano historię hiszpańskiego markizatu na tych terenach.
Następnie idę na spacer wąwozem w celu obejrzenia starych rysunków na kamieniach. Nie ma ich niestety dużo i trochę trudno je dostrzec. Sam wąwóz jest jednak bardzo ciekawy.
Wracam ok. 14 do miasteczka. Typowe dla regionu. Domy zbudowane są z cegły wypalanej na słońcu. O tej godzinie na ulicach całkiem pusto.
Wchodzę do ciemnego i chłodnego baru. Pytam się, skąd odjeżdżają taksówki z powrotem do La Quiaca. Nagle odzywa się Argentyńczyk, którego spotkałem w wąwozie (zapamiętałem ich, bo zabawnie było, gdy ich mała córka mnie ostrzegła "cuidate, porque es una bajada muy fea" - uważaj, bo jest tam takie zejście bardzo brzydkie). Jadą w moim kierunku i mogą mnie zabrać, tylko wypije piwo - mówi otwierając litrowego Quilmesa. Częstują mnie pizzą. Pochodzą z Rosario. Okazuje się potem, że jadą do Humahuaca, więc mogą mnie zabrać aż tam. Zjawia się także czwórka argentyńskich plecakowców, którzy pytają o transport do La Quiaca. Wsiadają wszyscy na przyczepę pick-upa. Razem jedziemy więc w 10 osób.
Podróż jest bardzo miła, ze względu na bardzo sympatyczną rodzinkę. Kierowca ma wygląd typowego argentyńskiego macho, lekko kręcone włosy do ramion, bródka pod dolną wargą. Częstuje mnie liśćmi koki. Zażywam je razem ze specjalnym proszkiem (bikarbonatem sodu), który sprawia, że z liści szybciej uwalnia się smak.
Z tyłu siedzi żona z trójką dzieci. Najstarszy, Santino, o jasnych kręconych włosach do ramion, ma 12 lat, odzywa się tylko, gdy trzeba nastawić GPS. Poza tym wydaje się być sterroryzowany przez dwie młodsze siostry. Jedna z nich Juana, ma 8 lat, jest w miarę spokojna. Tylko czasami dokucza młodszej siostrze. Ta jednak nie przejmuje się tym zbytnio. 3-letnia dziewczynka, bystra Gaítana, zwana róznież Gaczu, mówi cały czas, nie przestaje się odzywać. Co chwilę mnie o coś pyta, ku uciesze wszystkich, no może oprócz kierowcy, którego trochę rozprasza. W pewnym momencie zaczyna liczyć członków rodziny i stwierdza, że mnie też może policzyć, bo jestem "amigito" (przetłumaczyć by to trzeba jako "przyjacielek").
W międzyczasie zauważamy niecodzienne widowisko. Grupka około 10 kobiet chodzi parami trzymając po połowie owcy w tą i z powrotem, okręcając się czasami. Dowiadujemy się, że to obchody święta Virgen de Carmen.
Po drodze zatrzymują nas chłopcy, mieszkańcy puny. Proszą o odzież i wodę. Okolica jest bardzo sucha. Do najbliższej rzeki mają kilkanaście kilometrów. Zajeżdżamy też do jednego domku na punie, gdzie moi towarzysze zostawiają zbędne ubrania.
Dojeżdżam ok. 18. Idę na spacer tradycyjnym już moim szlakiem. Po powrocie poznaję Russela z Londynu, który wprowadził się do pokoju obok. Idziemy razem na kolację złożoną z milanesy napolitany (kotlet z wołowiny z szynką i omletem na wierzchu).