19.7.2009
Wyjeżdżam z Jujuy o 9.10. Autobus do San Pedro de Atacama kosztował 190 peso. Mam miejsce całkiem z przodu. Trochę się nie czuję dobrze, więc zażywam na wszelki wypadek tabletkę, która mi została z rejsów po patagońskich jeziorach. W ten sposób pogrążam się w stanie pół-snu.
Jedziemy przez przełęcz zwaną Paso de Jama. Mijamy po drodze salary i ośnieżone szczyty Andów. Czasami nawet droga jest trochę oblodzona. Najwyższy punkt to 4320 m npm. Czuć mniejsze stężenie tlenu. Przy drodze liczne lamy i guanako.
Posterunek graniczny argentyński. Posterunek chilijski jest dopiero 160 km dalej, w San Pedro de Atacama.
Do Chile nie można wwozić warzyw i owoców. Przyznaję się do posiadania czosnku. Ciekawe co mi zrobią. Zaznaczyłem w deklaracji, że mam produkt organiczny. Pani mówi, że muszę zostawić. Przekornie zaznaczam, że mi bardzo przykro, bo to bardzo dobry ARGENTYŃSKI czosnek, którego konsumpcja bardzo dobrze wpływa na moje zdrowie. Następnie pytam, czy w Chile można kupić czosnek? Pani nie dała się sprowokować i powiedziała "Ach tak, oczywiście, w Chile także mamy czosnek!".
Po wyjściu z autobusu dostaję ulotkę hostelu Nuevo Amanecer za 6000 chilijskich pesos. Pomyślałem, że przejdę się i poszukam może tańszego, ale ostatecznie wróciłem tam. Jestem w pokoju z 5 Francuzami. Wieczorem mają zamiar jarać trawę i pić rum. Wychodzę się przejść. Rozmawiam przedtem z dwoma Chilijkami z Santiago.
Idę na spacer po pustyni. Słońce zachodzi. Zachody są zawsze ładne na pustyni. San Pedro leży na ok. 2500 m npm. Wokół naliczyłem co najmniej 10 stożków wulkanicznych, 5-6 tys. m npm.
Pomyślałem, że można by wejść sobie na taki wulkan. Z braku czasu na zorganizowanie takiej ekspedycji, udałem się do agencji spytać o cenę takiej wycieczki. Najtańsza wyszła 300 zł. Sam sobie wejdę, ale może innym razem. Na głównej ulicy pełno agencji oferujących wycieczki do gejzerów, doliny księżycowej, lagun i innych miejsc na pustyni. Jako, że z założenia nie korzystam z usług tego typu biur, omijam je obojętnie. Poza tym jakie to doświadczenie pustyni, kiedy się jedzie busikiem z tyloma ludźmi. Trzeba tu wrócić kiedyś, lepiej przygotowanym, zaopatrzonym, w motor lub inny własny środek transportu.
Zachodzę do baru, gdzie płacę za 2500 chilijskich pesos za kawałek kurczaka, ryż, sok pomarańczowy. Tak sobie siedzę, oczekując na moją kolację, gdy wchodzą dwie młode Chilijki, rozglądając się za miejscem. Ponieważ nie ma nigdzie miejsca, zapraszam je do mojego stolika. Z Santiago i z Valparaiso. Socjolożki. Miłe dziewczyny. Pogłębieniu znajomości przeszkadza fakt, że dziewczyny jutro jadą na wycieczkę o 4 rano.
Spotykam jeszcze na głównym placu Francuzów z mojego pokoju. Już trochę przyjarani i wstawieni. Jeden miał ciekawą historię. Przez 4 miesiące pracował na estancii w Argentynie, w prowincji Buenos Aires. Pomagał przy krowach (było ich tam 5 tysięcy), zarabiał ok. 1000 pesos na miesiąc, ale oprócz tego miał zapewnione wszystko, co potrzebne do życia i codziennie jadał ogromne ilości mięsa. Podobno nie ma problemu ze znalezieniem takiej pracy na estancii - gdyby kogoś to interesowało.
Hostel jest całkiem ciekawie zaprojektowany. Ma miejsce na ognisko. Siedzi tam parę Amerykanek. Dosiadam się. Dziewczyny przyjechały do Chile uczyć się hiszpańskiego, a teraz, po skończeniu kursu, przyjechały na wakacje.
Idę spać ok. 1. Francuzi wracają nie wiem o której godzinie, ale chyba przed świtem.