27.8.2009

Hokitika, Nowa Zelandia

Powrót do cywilizacji

Zbudziłem się około godziny 8. Przyszedł czas rozstać się z chatką i załogą. Spakowałem się i ok. 10 ruszyłem w kierunku drogi. Rzekę przekroczyłem już nowym mostem jako pierwszy z trampów.

Koledzy z chatki Nowozelandzki busz Nowozelandzki busz Nowozelandzki busz Rzeka Całkiem nowy most

Trzy dni spędzone w buszu, choćby tylko na rozpalaniu ognia i suszeniu ubrania, które zdążyło przemoknąć w drodzie do toalety, to było bardzo ciekawe przeżycie.

Gdy wychodzę z chatki, przez chwilę nawet świeci słońce. Potem znów pada deszcz i grad. Ścieżka ciągle jest w wielu miejscach zalana.

Nozozelandzki szlak

Na drodze jestem po 11. Zatrzymuje się trzeci samochód. Dobrze, że czekałem tylko 20 minut, bo to niebyt przyjemne stać tak w desczu. Zatrzymał się jakiś dziadek z Haast, który jedzie właśnie do Hokitika. To jakieś 220 km. Za dużo z nim nie rozmawiam, bo ciężko mi go zrozumieć. Co jakiś czas popala sobie papierosa. Wspinamy się po krętych drogach aż mi się niedobrze robi i proszę, żeby się zatrzymał na chwilę.

Przed 15 dojeżdżamy do Hokitika. Wysiadamy przed barem. I znowu gościa nie zrozumiałem. Tak, myślałem, że mój angielski jest całkiem niezły, ale poddaje się przed nowozelandzkim akcentem. W każdym razie, wchodzę z dziadkiem do baru, a mój kierowca dzieli się ze mną jednym dzbanem piwa, potem drugim. Poznaję przy okazji innego bywalca baru, Shannona. Właściwie to miałem jechać do Arhutr's Pass, jakieś 100 km dalej, ale po drodze, gdy zaczęły mnie przechodzić dreszcze, pomyślałem, że zatrzymam się tutaj, żeby trochę wyschnąć.

Hokitika Hokitika

W końcu zasiedziałem się w tym barze, bo nie wiedziałem ostatecznie, czy ten dziadek jedzie dalej, czy nie, a Shannon zaproponował, że mogę przenocować u niego w domu. Koleś, z zawodu śmieciarz wydaje mi się w porządku, choć trochę dużo piw wypił jak na tę godzinę. Mówi, że jutro musi zawieźć gdzieś swój helikopter i może mnie trochę podwieźć. Idę się przejść po mieście. Morze bardzo wzburzone dzisiaj, silny wiatr. W miasteczku jest kościół katolicki. Wracam, a mój nowy znajomy zamówił kolejne piwo.

W końcu jednak udajemy się do niego do domu. Trochę mnie niepokoi, że po drodze zakupuje jeszcze dużą zgrzewkę piw. Chyba będzie chciał, żebym się z nim napił. Dom całkiem ładny, ale panuje w nim straszny bałagan. Shannon ma czwórkę dzieci, całkiem miłych. Dwie małe dziewczynki od razu zaczynają skakać i robić fikołki, jak to małe dzieci, gdy przyjdzie ktoś nowy. Nie mogę się od nich odpędzić. Najstarszy syn ma 9 lat. Jest jeszcze Billy, niemowlak. Pytam ile ma lat. Shannon mówi, że 3 tygodnie. Na to żona obruszona zauważa, że jutro będzie miał 6 tygodni. Żona nie kryje niezadowolenia z faktu, że mąż zamiast przyjść do domu po pracy, poszedł do baru. Daje się wyczuć pewne napięcie.

I właściwie mógłbym tu spędzić noc, ale czułbym się nieswojo z tego względu, że wyczuwam lekki klimat patologii. Niezręczna sytuacja, ale wykręcam się delikatnie jak tylko potrafię i mówię, że pójdę spać do hostelu.

Mój nowy znajomy - Shannon

Przy okazji jednak poznałem realia życia nowozelandzkiej niższej klasy średniej (jak na standardy tutejsze, bo dom mają własny, a hobby Shannona to helikopter, polowanie i nurkowanie).

Z gazety dowiedziałem się, że w czasie ostatniej ulewy w ciągu jednej doby spadło 140 mm deszczu. Od dziadka dowiedziałem się natomiast, że na całym Zachodnim Wybrzeżu mieszka tylko 22 tys. ludzi (a wybrzeże ma na oko jakieś 700 km).

Udaję się do hostelu (21 NZD). Poznaję Koreańczyka i Japonkę. W moim pokoju jest Luksemburczyk, który podróżuje dookoła świata.

Kolega z Luksemburga

Jutro już chyba pojadę do Christchurch, bo już mam dość zimna, deszczu i ekstremalnych warunków. Chociaż, po drodze może jeszcze uda mi się zrobić jakiś mały spacer.

Poprzedni wpis Następny wpis

Spis treści

© Jożin Entertainemt 2010. Wszelkie prawa zastrzeżone.