7.10.2009
Wstaję o 9.30. Decyduję się wyjechać do jeziora Toba, największego jeziora na Sumatrze, na której znajduje się wyspa, a na niej miejscowość Tuktuk, ulubiony cel zachodnich turystów na Sumatrze, z dziesiątkami tanich hoteli. Decyduję się jechać minibusem. Idę do biora. Kosztuje 85.000 rupii. Trzy razy drożej niż autobus, ale to i tak ok. 26 zł za 5 godzin jazdy.
Wyjeżdżamy ok. 11. Bus marki Mitsubishi jest dość stary, bez klimatyzacji. Poza mną jadą sami tubylcy. Po ujechaniu ok. 6 km zatrzymuje nas policja. Dwóch funkcjonariuszy w zielonych odblaskowych kamizelkach macha i krzyczy, żeby kierowca się zatrzymał. Ten jedzie dalej. Pojawia się jednak kolejna dwójka, która zagradza drogę. Teraz to musi się już zatrzymać.
Kierowca wysiada. Po chwili policjant wyłącza silnik i zabiera kluczyki. Policjanci sprawiają wrażenie wyjątkowo skorumpowanych, więc pomyślałem, ok, facet da im w łapę i pojedziemy dalej. Nic z tego. Stoimy półtorej godziny. Trwają rozmowy, przepychanki, sytuacja staje się napięta. Przy okazji zauważam, że policjanci celują w zatrzymywaniu pojazdów firm przewozowych i że panuje tu praktyka niezważania na żądanie zatrzymania się, choć nie zawsze się to udaje. Policja musi tu więc walczyć ciężko, żeby zatrzymać pojazd.
W końcu stróż prawa wsiada do naszego busa i chce odjechać. Upominam się o mój bagaż i otwieram bagażnik. Kierowca jednak zamyka bagażnik. Potem zdałem sobie sprawę, że grał chyba na zwłokę. Policja nie mogła odjechać z naszymi bagażami, a jednocześnie nie mogli ich chyba sami wyciągnąć (co by świadczyło, że w pewnym sensie respektują pewne zasady). W końcu jednak podstawiają nam busa, zabieramy bagaże i wracamy do biura podóży, gdzie umieszczają nas w innych autach. Przynajmniej są trochę lepsze i mają klimatyzację.
A nasz kierowca? Nie wiadomo, może samochód nie miał papierów, może zamkną go za to, że nie chciał się zatrzymać. W każdym razie sytuacja była ciężka. Stać prawie 2 godziny w tym upale i spalinach, nie wiedząc co się dzieje (nikt nie był w stanie mi tego wyjaśnić - brak znajomości angielskiego) było dość ciężkim doświadczeniem, aczkolwiek udało mi się zachować spokój. Zdałem sobie sprawę, że podróżowanie po Indonezji to nie taka łatwa sprawa. Człowiek w takich chwilach zastanawia się, po jakiego diabła w ogóle się tu pakował...
W każdym razie wyjeżdżamy za miasto. Droga cały czas zatłoczona. Cały czas więc wdycham te spaliny. W dodatku te dzikusy nagminnie wypalają dżunglę, więc dochodzi jeszcze gryzący dym z lasu.
Dojeżdżam do miejscowości Parapat nad jeziorem Toba przed godziną 18 tak, że łapię ostatni prom do miejscowości Tuktuk na wyspie.
Hotel za 60.000 rupii (20 zł) z ciepłym prysznicem. Zjadam coś w hotelowej restauracji i idę spać, bo nie czuję się dobrze. Naprzemienne przebywanie w tropikalnym skwarze i klimatyzowanych pomieszczeniach połączone z zatrutą atmosferą nadwyrężyło chyba górną część moich dróg oddechowych.