17.10.2009
Z rana, po zjedzeniu śniadania, podejmuję próbę dostania się na szczyt Monumentu Narodowego. Długa kolejka skutecznie mnie jednak odstrasza.
Udaję się do Muzeum Narodowego. Duże kolekcje, mało objaśnień w języku angielskim. Trochę mnie tam dopada niemoc. Przy wentylatorze nie śpi się jednak tak dobrze jak przy klimatyzacji. Zagadują mnie dwie kobiety, z którymi będę potem zwiedzał dalej miasto.
Udaję się na razie autobusem miejskim Busway do starej dzielnicy Kota. Autobus ten ma wydzielony pas jezdni, na którym (z reguły) nie pojawiają się inne pojazdy. Bilet kosztuje 3.500. W dzielnicy Kota przesiadam się na kolejny swoisty środek transportu, rower z bagażnikiem dla pasażera. Płacę dziadkowi 5.000. Zdecydowanie przepłacam.
Zajeżdżam do Cafe Batavia, kultowej kawiarni pamiętającej czasy kolonialne. Czuć klimat kolonialny wewnątrz. Poza tym ładne fotografie na ścianach. Kawa 33.000.
Czytam Jakarta Post, tutejszą gazetę w języku angielskim. Dowiaduję się m.in., że wczoraj było odczuwalne w Jakarcie trzęsienie ziemi (6,1 stopni), ale nic nie czułem. W całej Indonezji były wczoraj trzy trzęsienia. Bardziej niepokoi mnie informacja, że w następnym tygodniu w Filipiny może uderzyć kolejny tajfun, a może nawet super-tajfun, a wyląduję tam za niecałe dwa tygodnie. Będzie już po wszystkim, ale ciekawe, czy zostanie coś ciekawego do zobaczenia.
Następnie, z moimi nowymi znajomymi udaję się do starego portu. Trochę dziwne, bo narzekają, że gorąco i uciekają od słońca. A co ja mam powiedzieć? Idziemy wzdłuż jakiegoś kanału, który strasznie cuchnie. Pełno śmieci. Wchodzę na wieżę z widokiem na port.
Następnie moje nowe znajome siadają w cieniu i idę sam zwiedzić port. Ciekawa sprawa. Pojawia się dużo samozwańczych przewodników turystycznych. Jeden nawet wita mnie po polsku "Jak się masz?". Port zwiedzam na piechotę.
Później targuję się z jakimś miejscowym na rejs łódką. Wychodzi 25.000. Za drogo, ale wiosłuje dobrze. Naprawdę się przykłada. W takim upale! Dokładam mu piątkę, żeby zawiózł mnie do końca. Dalej już falochron i morze. Z powrotem pomagam mu wiosłować.
Potem wracam rowerową taksówką do dzielnicy Kota. Jest tam rynek oraz wiele budynków kolonialnych, w których niegdyś mieściły się urządzenia holenderskiej administracji. Dwa muzea.
Zwiedzanie nie jest łatwe. Indonezyjska młodzież chce robić sobie ze mną zdjęcia. Co więcej pojawiają się grupki, które mają przygotowane formularze i chcą ze mną przeprowadzić wywiad.
Na ulicy kupuję sok, tofu z papryczkami oraz gotowaną kukurydzę. Ok. 16 jadę z powrotem. Tłok na przystanku. Zjadam obiad, po czym ruszam w kierunku katedry. Nie jest łatwo, bo moto-taxi nie chcą zejść z ceną do 10.000. Do tego doszło, że człowiek nawet do kościoła nie może się dostać. W końcu jesden się godzi, ale przez swoje skąpstwo i tak spóźniłem się na Mszę Św. Jest w języku indonezyjskim, więc kompletnie nic nie rozumiem, ale ładnie śpiewają. I wychodzi na to, że w ich języku Bóg to "Allach". Dziwnie to brzmi.
W drodze powrotnej wiele razy próbuję się targować, ale nikt nie chce przystać na moją cenę. No to idę na piechotę. Niech wiedzą, że biały człowiek też ma swoją godność i nie da się robić w balona. Trochę przechytrzyłem samego siebie, bo pół kilometra przed hotelem zaczyna się wielka burza z piorunami i strugami deszczu. Bardzo szybko ulice zamieniają się w rwące potoki. Godzinę spędzam pod daszkiem.
Jutro o 8 wyjazd pociągu do Yogyakarty. Stolica Indonezji to bardzo ciekawe miasto. Na pewno dwa dni to zdecydowanie za mało, żeby coś zobaczyć.