18.10.2009
Pobudka o 6.30. Pakowanie. Droga na dworzec kolejowy. Zakup ciastek. Pociąg odjeżdża o 8. Punktualnie.
Wagon z klimatyzacją. Czysto. Siedzę koło indonezyjskiej kobiety w chuście na głowie. Trochę rozmawiamy w czasie jazdy.
Podróż przyjemna, ładne widoki, trochę przysypiam. Po 8 godzinach dojeżdżam do Yogyakarta.
Szybko znajduję hotel (35.000 = 12 zł). Spotykam Austriaka, z którym idziemy na spacer. Czuć klimat turystyczny. Pełno sklepików, riksz oraz "życzliwych" ludzi. Widać, że niektórzy to rasowi naciągacze. Na pochwałę zasługują wyrafinowane sposoby nawiązania kontaku. Najprostszy to oczywiście "Skąd jesteś" (i tu czasami po odpowiedzi, że z Polski, pada "Jak się masz?", więc później mówię, że jestem z Pakistanu), ale niektórzy zagajają "o, jaki wysoki", albo "ładna koszulka". Cwaniacy.
Atrakcje turystyczne zamknięte. Czynne są tylko rano. Zjadamy makaron w ulicznej jadłodajni za 7.000. Potem zjadam duriana. Jest to słynny w Indonezji owoc. Trochę mniejszy od arbuza, z kolcami. Ma bardzo intensywny zapach. Jeśli sprzedają go w zamkniętych pomieszczeniach, to ten zapach dominuje wszystkie inne. Pan ze stoiska prygotowuje duriana z lodem i jakimś sosem. Nie smakuje mi zbytnio.
Wracamy. Po drodze jeszcze herbata imbirowa. Trochę mocna.
Wieczorem odczuwm ogólne mdlenie w żołądku i próbę wędrówki treści pokarmowej w przeciwnym niż przyrodzony kierunku. Zatrucie pokarmowe. Noc jest ciężka. Podejrzewam duriana.