16 września 2012
Wyjeżdżam z Jerez de la Frontera o 9.45. W autobusie coś śmierdzi zgnilizną z klimatyzacji. Śpię przez większość czasu, ale czasami się budzę i wtedy widzę naprawdę ciekawe widoki. Autobus zajeżdża do wielu niewielkich nadmorskich miejscowości. Zahara de los Atunes - to miejsce, gdzie na pewno się zatrzymam na dłużej przy nastepnej okazji. Mała spokojna wioska z bardzo długą dziką plażą.
Dojeżdżam do Algeciras, dużego portu nad Morzem Śródziemnym (jednego z większych), skąd można popłynąć do Maroka. W Algeciras biorę autobus do La Línea de la Comncepcion, miejscowości graniczącej z Gibraltarem (autobus 2,30 euro). Tam spotykam się z moją koleżanką Kasią, z którą przekraczam granicę wiodącą do Gibraltaru. Celnik tylko z daleka rzuca okiem na dowód osobisty.
Żeby dostać się do centrum Gibraltaru idzie się drogą, która przecina pas startowy tutejszego lotniska.
Sam Gibraltar jest miejscem osobliwym. Nagle wszystko jest dokładnie takie jak w Anglii - sklepy, bary, fish & chips, budki telefoniczne, język angielski, funty szterlingi. Wszystko oprócz pogody jest angielskie.
Wjeżdżamy kolejką linową na liczącą ponad 400 metrów skałę Gibraltaru (bilet prawie 14 euro). Ja bym szedł pieszo, ale Kasi nie bardzo podoba się ten pomysł. Anglik obsługujący kolejkę obrusza się, gdy zadaję mu pytanie po hiszpańsku. Cóż, zapomniało mi się, że jesteśmy jednak w Anglii.
Na górze jest piękny widok na skałę, na port i na wybrzeże Afryki (Maroko). Naprawdę ładny widok.
Są też małpy, które nie boją się w ogóle ludzi. Jedna z nich doskakuje do mojej reklamówki, w której są jakieś resztki jedzenia. Zabiera mi ją, rozrywa na strzępy i wylizuje wszystko, co jest w środku - ku uciesze turystów, którzy robią jej zdjęcia.
Po zjechaniu na dół chcemy coś zjeść, ale ceny są bardzo wysokie i dodatkowo w funtach szterlingach (wszak to terytorium Anglii), nie wspominając o tym, że kuchnie przed 18 są nieczynne.
Przekraczamy więc z powrotem granicę i w McDonaldzie czekamy na znajomego Kasi, Wiktora, który wkrótce zjawia się swoim Roverem.
Wiktor zabiera nas na krótką wycieczkę. Przejeżdamy przez miejscowość San Roque, która powstała po zajęciu gibraltaru przez Anglików. Wielki szyld z mottem miasta wyjaśnia: donde reside la de Gibraltar ("gdzie zamieszkuje ta z Gibraltaru").
Jedziemy do miejscowości Castellar, gdzie na wysokim wzgórzu znajduje się imponujący zamek, a w nim hotel oraz małe miasteczko. Znajduje się tam m.in. peńa, czyli tradycyjny bar, gdzie często odbywają się występy flamenco.
Na górze w latach 80. istniała komuna hipisów, którzy wiedli tu swoje życie spokojnie, aż rząd się zdenerwował i ich wypędził. Trzeba przyznać, że miejsce wybrali niezłe. Co ciekawe, o miejscu tym w ogóle nie wspomina mój przewodnik.
Gdy jest już ciemno udajemy się do Sotogrande - luksusowej miejscowości na wybrzeżu. Nie ma tam właściwie hoteli, tylko same rezydencje dla zamożnych posiadaczy jachtów, które stacjonują w pobliżu ich drogich posiadłości. W Sotogrande istnieje nawet system kanałów, pozwalający zaparkować jacht zaraz przy domu. Taka mała Wenecja. Obecnie jest już poza sezonem i miejsce wygląda na trochę wyludnione.
W pobliskiej restauracji zatrzymujemy się na jakiś napój i rozmawiamy. Wiktor, który pracuje na pobliskim polu golfowym w recepcji, jest ofiarą bańki na rynku nieruchomości. Wziął kredyt i kupił swój dom pod koniec 2007 roku, na szczycie bańki. Kosztował wtedy 200.000 euro, a teraz jest wart 120.000. Takich osób w Hiszpanii są tysiące.
Ze względu na niekorzystny zbieg okoliczności (długa historia) muszę nocować na plaży. Jest już ciemno, gdy się rozbijam. Tego nie lubię, bo nigdy nie wiem, czy trafię na dobre miejsce. Kawałek za szeroką plażą natykam się jednak na niewielkie wgłębienie otoczone przez szumiące zarośla, wypełnione cykającymi stworzeniami. Wydaje się to niezłe miejsce. Jest trochę zimno i wieje, ale nie pada. Tu zresztą chyba nigdy nie pada.
I tak, w sąsiedztwie milionerów Jożin-tułacz składa swoją głowę do snu po kolejnym ciekawym dniu.
Poprzedni wpis Następny wpis comments powered by Disqus