5 września 2011
Ta noc była najzimniejsza jak dotąd w czasie całej wyprawy. Temperatura spadła poniżej zera. Namiot pokrył się szronem i zamarzła woda w wiadrze. Na szczęście jestem już chyba zahartowany po tych dwóch tygodniach. Ranek mroźny, ale pogodny. Parę zdjęć nad rzeką.
Jedziemy jeszcze na chwilę do Umby w celu zakupienia większej ilości wędzonych ryb na targu. Zanim dojeżdżamy do targu, mijamy posterunek Milicji. Od razu rusza za nami radiowóz. Pani milicjantka w utlenionych krótkich blond włosach każe pokazać paszporty. Po chwili oświadcza, ze nie mamy prawa tu przebywać, nie mamy prawa robić zdjęć, ani tym bardziej kupować ryb na targu. Powód: nie jesteśmy zarejestrowani w tej miejscowości. Kiedy odjechali, Jurek, niezrażony tymi kłopotami udaje się do stojącej nieopodal białej łady i wraca z całym kartonem ryb.
Opuszczamy Umbę i kierujemy się na południe, w kierunku Sankt Petersburga.
Jedziemy więc cały czas. Znak przydrożny informuje, że wkraczamy do Republiki Karelii, regionu, który niegdyś przez długie lata należał do Finlandii. Takie fińskie "kredy wschodnie".
Kawałek dalej zatrzymujemy się przy znaku informującym, że oto przekraczamy krąg polarny. Jakże inaczej wygląda to miejsce niż norweski krąg polarny. Rosjanie mają w zwyczaju zawieszać tu na drzewie różnego rodzaju szmatki. Zawieszamy też i my pamiątki z polskiego Żywca.
Droga długa przed nami, jak informują znaki drogowe.
Jedziemy prosto. Wokół nas rozciąga się tajga. Wysokie świerkowe drzewa, niezbyt gęste lasy poprzecinane bagnami. Na bagnach niewielkie oczka wody.
I pełno jezior - jesteśmy w Karelii, krainie wielkich jezior, z których pierwsze lepsze jest większe niż nasze polskie największe. Rozpościerają się aż po horyzont, zwykle nie widać drugiego brzegu. Są też kłusownicy. Jednego spotykamy z pontonem na brzegu.
Szukamy jakiegoś miejsca na normalne jedzenie, bo trochę już nam się znudziło jedzenie obozowe. Wjeżdżamy do jakiejś większej miejscowości z dymiącymi kominami. Wita nas wielki czerwony sierp i młot. Nie znajdujemy jednak żadnej restauracji i w końcu zatrzymujemy się przy jakimś sympatycznym zajeździe.
I jak każdego dnia, wieczorem zaczynamy się rozglądać za noclegiem, z tym że teraz jest już trochę późno. Jurek upatrzył duże jezioro Segoziero (Segozerskoye). Jest naprawdę ogromne, około 8 razy większe od naszego Śniardwy. Nad tym jeziorem upatrzył miejscowość tylko 22 km od drogi. Dobrze, że tak blisko, bo robiło się już ciemno.
Skręcamy jednak w inna drogę, prowadzącą do miejscowości Bielkaja Guba, co początkowo (jest już szaro) odczytujemy jako "wielka ryba". Brzmi zachęcająco, jak reklama. No i to tylko 8 km.
Wkrótce jednak okazuje się, że to najdłuższe 8 km w czasie naszej wyprawy. Droga jest kompletnie podziurawiona, zalana i do tego jest już ciemno, a my jedziemy przed siebie prosto w ruskie "jądro ciemności".
Po prawie dwóch godzinach dojeżdżamy do wioski, w której nie ma prądu, jedynie z generatorów. Szanse znalezienia noclegu są zerowe. Wokół tajga i bagna. Podjeżdżamy do jakiegoś domku, gdzie świeci się światło. Tam wychodzi jakiś Rusek w gaciach. W porządku człowiek. Od razu mówi, że pokaże nam przyjemne miejsce na biwak, chociaż stwierdza, że z początku sądził, że jesteśmy Ukraińcami. Wtedy by nas przepędził.
Idzie więc w tych swoich gaciach z latarką i prowadzi nas przez ciemny las. Skręca w jedną drogę, w drugą, po czym stwierdza, że zapomniał gdzie to jest i po ciemku nie odnajdzie. On nie jest stąd, kupił domek i przyjeżdża tu na wakacje. Mówi, że drogi specjalnie nie remontują, żeby chamstwo z Rosji się nie zjeżdżało.
Idzie do domku na początku wioski i budzi jakąś kobietę, która lepiej zna drogę. Ta szybko się ubiera, bierze jeszcze swojego wielkiego psa. Taką wzmocnioną drużyną ruszamy z powrotem na poszukiwania.
Ja biegnę za samochodem. Trochę się dziwnie poczułem, gdy uświadomiłem sobie, że nie mam latarki, a światła samochodu gdzieś mi zniknęły. Szybko jednak doganiam samochód. Na szczęście. Ostatecznie miejsce mamy najlepsze z najlepszych. Spokojna zatoka, nad samym jeziorem. Przygotowane drewno na ognisko. Jest nawet obozowa toaleta.
W sumie więc, mimo, że już nerwy niektórym puszczały z powodu tej jazdy w środek ciemnego "nigdzie", jesteśmy bardzo szczęśliwi. Idziemy na plażę po dwa wielkie bale drewna do ogniska.
Pytam jeszcze naszego nowego rosyjskiego przyjaciela, czy są niedźwiedzie, ale zapewnia mnie dwa razy, że nie. Tylko ja się teraz boję niedźwiedzia, bo wszyscy inni śpią w samochodach.
Wspaniale widać Wielki Wóz i inne gwiazdozbiory. Pojawia się też zorza polarna, ale dalej na północy. Trochę dziś pokonaliśmy odległości.
Stoję długo na brzegu w ciemnościach. Trudno iść spać, mając nad sobą takie niebo...