10.7.2009
Wstaję rankiem i po spędzeniu jakiegoś czasu w kawiarni pakuję się i o 11 wyjeżdżam autobusem do wioski Angastaco (bilet 13 peso). Zdezelowany autobus wypełniony indiańskimi twarzami jedzie 2,5 godziny po żwirowej drodze. Przejeżdżamy przez Quebrada de Angastaco, surrealistyczny krajobraz złożony z białych skał.
W Angastaco, bardzo miłej wiosce (gdybym wiedział, to bym się tam zatrzymał i pochodził po górkach) wsiadam w taksówkę, która jedzie do Cachi.
Chciałem wysiąść po drodze i spędzić noc w Molinos, małej wiosce, która bardzo ładnie się prezentuje na pocztówkach. Gdy zobaczyłem, że oprócz tumanów kurzu i ładnego kościoła nie jest za ciekawie, pojechałem dalej - do Cachí, kilkutysięcznej wioski z ładną kolonialną zabudową. Razem ze mną jedzie dziewczyna z Kraju Basków. Znajdujemy hotel i wychodzimy na miasto.
Jeden z lokalnych sprzedawców rękodzieła zaprasza nas do sklepu. Baskijka kupuje kolczyki z jakichś owoców.
Wybieramy się na spacer na niewielkie wzgórze z cmentarzem. Strasznie wieje.
Potem zjadamy kolację w tanim barze i udajemy się do Winoteki, spróbować lokalnych win. Baskijka pracuje w winnicy, więc zna się dość dobrze. Gdy tak sobie siedzimy z lampką wina z winnicy, którą wczoraj mijałem, jadąc rowerem koło Cafayate, odnajduje nas sprzedawca rękodzieła. Dosiada się i zaczyna mówić i mówić. Mówi dużo o filozofii (szczególnie upodobał sobie Nietzchego). Opowiada także ile to zła Hiszpanie wyrządzili biednym Indianom w Ameryce. Jest artystą, tzn. takim amatorem, wolnym człowiekiem, który coś tam sobie dłubie i czasem sprzeda.
Zaprasza nas do swojej pracowni, gdzie zapuszcza muzykę i rozpoczynamy bardzo absurdalną imprezę, pośród abstrakcyjnych obrazów, porozrzucanych farb, pędzli i narzędzi. Klimat jest naprawdę surrealistyczny.