23.7.2009
Dziś kolej na zobaczenie portu. Wjeżdżam też na kolejne wzgórze - Cerro Artillería.
Koło portu można kupić owoce morza. Kupuję półtora kilo moich ulubionych małż, które gotuję w domu.
Wieczorem (ok. 1) wychodzę na dyskotekę z dwoma Chilijkami, które tu przyjechały na wakacje z Santiago. Nie są za ładne, ale zawsze raźniej z kimś. Stoimy chyba pół godziny w kolejce do klubu. Płacę za wstęp 4.000 peso. Klub nazywa się "Huevo", czyli jajo i tutaj właśnie przypomniało mi się powiedzenie Beniego (W), że ŻYCIE TO JEDNO WIELKIE JAJO.
Klub ma chyba 6 sal. W najniższej gra jakiś zespół rockowy, wyżej jest hip-hop, regeton, house, a na dachu tańczy się salsę.
Zagaduje do mnie jeden Chilijczyk, szwajcarskiego pochodzenia. Mówi po niemiecku, jak bym coś rozumiał. Wspominając pracę na budowie w Szwajcarii, mówi, że tam to się pracowało, czego nie można porównać z tym, jak się pracuje w Chile.
Impreza kończy się o 4.