25.7.2009

Valparaíso, Chile

Sobotni wieczór w mieście

Mam pewne opóźnienie w pisaniu bloga, nie pamiętam więc już, co robiłem w sobotę do południa, ale chyba nic spektakularnego się nie wydarzyło. Wieczorem zaś, nie mogąc oprzeć się hałasowi wlewającemu się do pokoju zza okien, postanowiłem dać ponieść się tej fali nocnego życia.

Valparaíso

Udałem się do klubu zwanego Area Universitaria. Poszułem się oszukany, ponieważ w klubie nie było karaoke, jak mnie poinformowano przy wejściu, a ja bardzo chciałem zobaczyć, co tu się, w Chile, śpiewa.

Wkrótce nawiązałem kontakt z grupą młodych Chilijczyków. Chłopak jest w YMCA, był w Kanadzie, więc mówi trochę po angielsku, ale i tak go nie rozumiem. Uprzejmie tłumaczy mi, że dziewczyny siedzące z nami przy stoliku są "ugly" (okropne). Aż taki pijany nie jestem, żeby tego nie zauważyć. Idziemy na parkiet i mój nowy znajomy szuka mi dziewczyny, ale chyba robi to mało dyplomatycznie, bo bez sukcesu.

W ogóle to jestem jedynym blondynem w okolicy i do tego jeszcze taki wysoki, gdy oni tacy niscy. Czuję się obco. Chyba tak samo musiał się czuć ten Murzyn, co zawsze przychodził do "Sąsiadów" na Libelta w Poznaniu. Tylko, że ten to miał po co przychodzić, a w Chile, cóż, dziewczyny nie należą do urodziwych. Podobno są takie grube, bo jedzą dużo "completos" (miejscowy fast-food), ale moim zdaniem to chyba jest genetyczne, taka ich cecha.

Impreza kończy się ok. 5 rano. Przechodząc koło jednego baru, zauważam karaoke, wchodzę i wykonuję kultową piosenkę Roberto Carlosa "El gato que esta triste y azul". Następnie ustawiam się w kolejce po szaszłyk. Nie jestem pewien, czy jest z psa, czy kota, ale najgorzej nie wygląda. Psów biega tu po ulicy bardzo dużo, kotów nie widziałem. W kolejce zaczepiają mnie młodzi Chilijczycy. W Chile wołają na mnie "gringo". W Argentynie nigdy mi się to nie zdarzyło. Widać, że Chilijczycy są bardziej zacofani i rzadko mają kontakt z cywilizowanymi ludźmi (bo jak inaczej to wytłumaczyć). W każdym razie mam tego dosyć, dlatego odzywam się po portugalsku i mówię, że jestem Brazylijczykiem z Sao Paolo. Z początku nie chcą wierzyć, mówią, że wyglądam na Polaka (co mnie zaskoczyło). Dlatego mówię że "eu sou brasileiro do origem polones" (Brazylijczyk polskiego pochozdenia).

W każdym razie zaczynają odnosić się do mnie z widocznym respektem. Powiedzieć, że jest się Polakiem, z kraju o 1000-letniej historii i kulturze, nie robi żadnego wrażenia na tym ludzie, ale spotkanie Brazylijczyka, osoby z kraju o najlepszej na świecie piłce nożnej, budzi ogromny respekt, co jest kuriozalne, ale bardzo mi się spodobało i chyba częściej będę udawał Brazylijczyka.

Gdy odchodzę, cała ulica krzyczy za mną "ciao Brasileiro!".

Poprzedni wpis Następny wpis

Spis treści

© Jożin Entertainemt 2010. Wszelkie prawa zastrzeżone.