8.8.2009
Dotarłem do jakiejś namiastki cywilizacji i postaram się uzupełnić brakujące wpisy. A działo się wiele.
Piątek. Wstaję o 7.20 i szykuję się do wyjazdu. Moim współlokatorem w pokoju okazał się Singapurczyk. Przyszedł o 23 i zaczął rozmawiać przez telefon w tym swoim języku. Potem włączył telewizor. Byłem jednak tak zmęczony, że zasnąłem mimo to.
Rankiem właściciel hostelu podwozi mnie na przystanek (nie spodziewałem się tego). Okazuje się, że bus odjeżdża o 9.30, a nie o 9, jak sądziłem, więc mam jeszcze czas, by iść do supermarketu.
Jest tylko jeszcze jeden współpasażer, Japończyk. Wybiera się pojeździć na snowboardzie na Mt Hutt, stoku niedaleko Methven. Kierowca, Russell, jest bardzo rozmowny. Dziadek jego był w Polsce w czasie wojny, jako jeniec pracował 3 lata w kopalni. Potem wrócił do Nowej Zelandii. Ma 90 lat i jeszcze udziela się w lokalnej społeczności.
Po godzinie 11 jestem w Methven. W informacji turystycznej kupuję mapkę szlaku za 2 NZD. Stąd widać już Mt Somers, wokół której prowadzić ma mój szlak. Nie wygląda na zbyt dużą górę, najmniejsza w łańcuchu (ma ponad 1600 m), do góry ośnieżona. Jak się potem okaże to tylko pozory.
Niecałą godzinę zabiera mi złapanie stopa do Staveley, gdzie zaczyna się szlak. Podwozi mnie właścicielka farmy nieopodal, która nadrabia 8 km, żeby pomóc mi dotrzeć do celu. Potem brakuje mi jeszcze 3 km do początku szlaku. Zatrzymuje się lokalny mieszkaniec, który jedzie pograć w curling na pobliskim lodowisku. 30 lat temu był w Argentynie, więc rozmawiamy trochę po kastylijsku.
Wychodzę na szlak. Spotykam rodzinę z Filipin. Potem spotykam parę Nowozelandczyków (albo Kiwi, jak się mówi na mieszkańców tego kraju). Chłopak mówi, że na szlaku jest przyjemne schronisko. Właściciwe to są dwa schroniska. To bardzo popularne w tym kraju. Kupuje się bilet za 15 NZD i można przenocować w takiej chacie, która stoi pusta i otwarta, a po nocy należy ją zostawić w takim stanie jak się zastało.
Mówię chłopakowi, że nie mam biletu. Na to on - nie przejmuj się, ja nigdy nie kupuję biletu, wystarczy, że płacę podatki. Spodobała mi się ta szczerość wobec przybysza z innego kraju. Właściwie to ja też płacę tu podatki (choć tylko pośrednie). Nie zamierzam jednak oszukiwać rządu Nowej Zelandii, przenajmniej jeszcze nie dziś. Na razie planuję zanocować w namiocie.
Dochodzę na niewielką przełęcz, potem schodzę w dół. Tu zaczynają się schody, bo na ścieżce zalega śnieg, ubity i śliski. Niektóre odcinki muszę brać na dwa razy, bo w ręce niosę siatkę z prowiantem. Idę tak kawałek przy rzece. Potem im wyżej, tym gorzej. Śnieg robi się głębszy i zapadam się co jakiś czas.
Dochodzę do pierwszej chatki. Dym wydobywa się z komina. Zaglądam przez okno. Jest parę osób, chyba jakaś rodzinka. Idę dalej.
Dalej wspinam się na przełęcz. Jest godzina 17 i zaczynam rozglądać się za miejscem na nocleg, bo za godzinę będzie już ciemno. Zbocza są jednak strome i kamieniste. W końcu o 18, gdy już jest ciemno, przymuszony, rozbijam namiot w jakimś w miarę dogodnym miejscu. Na lotnisku w czasie mycia trochę mi pomieszali w namiocie, więc teraz muszę go po ciemku składać. Idę spać chyba ok. 20, gdy nad równiną wschodzi księżyc w pełni. Noc nadchodzi, robi się coraz zimniej.
Właściwie to nie spodziewałem się, że zima tu będzie tak sroga. Właściwie to nie jest. Na dole rosną palmy i panuje tak jakby wczesna wiosna, ale góry rządzą się swoimi prawami.
Nad namiotem wschodzi księżyc...