16.9.2009
Wtorek.
Zwiedzanie Sydney zaczynam od słynnej opery. Hostel jest bardzo dobrze położony, w samym centrum. Może nie jest zbyt czysty... W każdym razie karaluchy trzymają się z daleka od mojego łóżka. Do opery mam 15 min. na piechotę. Po drodze zaglądam do katedry.
Potem ogród botaniczny. Tysiace ludzi biega, ćwiczy boks i inne sporty na trawie.
Środa.
Dużo się nie dzieje. Poznaję w hostelu Argentyńczyka, byłego piłakrza zespołu Huracán. Wspomina jak to grywał przeciwko Argentinos Juniors, gdy w tym zespole grał Maradona i nigdy nie mogli ich pokonać. Mówi, że ma ochotę odwiedzić Maradonę, jeśli go jeszcze pamięta i powiedzieć mu, że był najlepszym piłkarzem na świecie, ale teraz jest najgorszym na świecie trenerem. Po porażce w meczu z Paragwajem trzeba przyznac, że może być w tym jakaś prawda.
Poza tym udaję się do biblioteki miejskiej. Mają darmowy Internet i przewodniki z całego świata. Spędzę tu parę dni, opracowując plan dalszej wycieczki.
Wieczorem siedzimy na dachu. Ładny widok na centrum. W ogrodzie botanicznym jest dużo ptaków, papugi itp. Czasem jakaś przyleci na nasz balkon. Gramy na gitarze. Poznaję Brazylijczyka, który właśnie zaczął pracę, jest informatykiem i zwierza mi się, że nic nie rozumie z tego co do niego gadają w pracy. Musi cierpieć...
Idę spać ok. 1 w nocy. Azjaci z pokoju mają dziwny zwyczaj nastawiania budzika na 5 i potem wyłączania go co 10 minut. Najdłużej śpi Hindus. Wstaję w południe, opuszczając po dordze parę wykładów.
Pierwsze dni były pochmurne, w czwartek wyszło słońce.