29.10.2009

Manila, Filipiny

Witamy na Filipinach

Rankiem udaję się do lekarza, bo gardło cały czas dokucza. Gabinet nazywa się Chu Klinik, chyba prywatny, bo nie ma kolejki. A może po prostu te dzikusy nie chodzą w ogóle do lekarza i leczą się dużymi dawkami sosu chili. Lekarz Chińczyk sprawia wrażenie profesjonalisty (to w końcu najważniejsza umiejętność każdego lekarza). Nawet popisuje się znajomością łaciny. Zapisuje mi tabletki. Za wizytę i leki płacę 50 ringitów (czyli ok. 40 zł).

Potem biorę taksówkę z dwójką Amerykanów na lotnikso. Można podzielić na trzy osoby te 25 ringitów. Lot na Filipiny jest bardzo ciekawy. Warto było wykupić miejse pry oknie, bo człowiek zaczyna nabierać wyobrażenia jak wiele wysp składa się na Filipiny i jak wiele niezamieszkanych wysp jest jeszcze na świecie.

Góra Kota Kinbalu - Malezja, Borneo Lot nad Filipinami Lot nad Filipinami Lot nad Filipinami

Lądowanie w Clark, dawnej amerykańskiej bazie lotniczej. Pieczątka w paszporcie - pobyt do 19 listopada. Przy wyjściu nagabują na taksówkę do Manili. To jednak kawał drogi. Wypłacam pieniądze, czyli pesos filipińskie. 1 peso filipińskie = 0,06 zł. 10 pesos = 60 gr, 100 pesos = 6 zł. Biorę autobus - 350 peso. Jedzie dwie godziny. W tym czasie się ściemnia.

Pesos filipińskie

Autobus dojeżdża do Pasay, czyli jednego z 16 miast składających się na to, co zwie się Metro Manila, w skrócie Manila. W rzeczywistości, co uświadamia mi taksówkarz, nie ma miasta Manila, tylko właśnie te 16 miast.

Razem z parą Anglików bierzemy taksówkę do hotelu. Pytam o cenę. Ile osób? - odpowiada pytaniem taksówkarz. Mówię, że 3. No to 300 peso. A gdybym jechał sam, to ile bym płacił? - dopytuję. No to byłoby 100 peso. Cóż, nie kłócimy się, w końcu to parę kilometrów i wychodzi 6 zł na głowę.

Taksówkarz po angielsku, z nienagannym amerykańskim akcentem wprowadza nas w tajniki metropolii, śmiejąc się co chwilę. Zapoznaje nas z hedonistyczno-wolnościową filozofią, która tu panuje: można wszystko, jeśli sie za to zapłaci i nie zrobi nikomu krzywdy. Obserwacja mijanych po drodze hoteli prowadzi do wniosku, że bardzo popularne są tu hotele na godziny.

Mój hotel znajduje w dzielnicy-mieście Malate. Pokój z jednym łóżkiem i wentylatorem 300 peso. Trochę przypomina japońskie kapsuły, bo przestrzeń życiowa jest mniejsza niż 1 metr kwadratowy.

Wychodzę z moimi nowymi znajomymi na spacer. Podróżują już od 16 miesięcy i podobnie jak mnie, serce zaczyna im szybciej bić, gdy dostrzegamy kebab. W wielu dalekich krajach trudno jest bowiem znaleźć ten przysmak. Razem z Dejlem zjadamy po 2 sztuki. Trzeba przyznać, że w samku są dobre, ale porcje dość ascetyczne.

Potem idę się jeszcze przejść w okolice Manila Bay (zatoki). Wypłacam pieniądze: 4.900 peso w samych setkach. Cięzko to zmieścić w portfelu.

Miasto robi całkiem dobre wrażenie. Trochę się obawiałem jak to będzie, bo ostatnio czytałem w gazecie, że po ostatniej powodzi sprzed miesiąca 1,5 ludzi żyje na zalanych terenach, gdzie woda sięga do pasa. To jednak nie tutaj. Miasto nie jest takie złe, jak to zwykle ludzie opowiadają. Widać jednak biedę na każdym kroku i to dosłownie. Na chodniku w cieniu rozświetlonego kolorowymi neonami luksusowego hotelu Hyatt śpią ludzie. Podobnie na trawniku przy promenadzie. Jednym słowem nietrudno dostrzec kontrasty społeczne. Trzeba patrzeć pod nogi, gdy się chodzi. Wszak już po 22, wielu już mocno chrapie.

Manila - okolice Manila Bay

Poza tym rzuca się w oczy prostytucja. Co druga osoba, którą mijam pyta "lejdi?". Kupuję sok na promenadzie i facet pyta "lejdi?". Idę ulisUcą i goni mnie jakaś lejdi. Na balkonie naprzeciw wspomnianego hotelu Hyatt cztery lejdis wyczekują na klientów. Poniżej tablice ze zdjęciami: Diana, Klaudia, Jenny itd. Można wybrać. Jakiś alfons podchodzi do mnie z cennikiem. 500 pesos/godzinę. Niedrogo, ale grzeszyć i jeszcze za to płacić to jednak wbrew wszelkim zasadom poznańskiej oszczędności.

Manila - hotel Hyatt

Wracam do mojej klitki bez okien, w której dość ciężko zasnąć. Lampka po zgaszeniu mruga co 2 sekundy. Początkowo rozwiązuję problem, wykręcając żarówkę, ale po chwili myślę sobie, że to mruganie to może tak specjalnie, żeby karaluchy odstraszyć, więc na wszelki wypadek wkręcam ją na powrót i próbuję przyzwyczaić się do tych błysków.

Poprzedni wpis Następny wpis

Spis treści

© Jożin Entertainemt 2010. Wszelkie prawa zastrzeżone.