15 maja 2011
Wstaję około 8 rano. Właściwie całą noc muzyka nie cichła. Na mieście co 10 metrów jakiś głośnik. Głośniki są też przyczepione do rowerowych taksówek. Bez muzyki ludzie tutaj nie mogą chyba funkcjonować.
Dzisiaj pogoda jest przepiękna. Krajobraz nabiera nowych barw. Zanim się ogarniam jest już prawie 12.
Wzdłuż wybrzeża zmierzam na przystanek autobusowy. Spotykam tam tą dziewczynę, co cały czas wołała za mną "hey you!", gdy przechodziłem. Siedzi z bratem. W porządku.
Celem dzisiejszym jest miejscowość Mompox. Droga jest dość długa. Najpierw bus z Tolú do Sincelejos. Niecała godzina drogi mija mi bardzo miło dzięki siedzącej obok mnie uroczej dziewczynie o swojsko brzmiącym imieniu Luisa Fernandez, z którą nawiązuję przyjemną konwersację.
W Sincelejos biorę busa do miejscowości Magangué. Przedtem zakupuję sok, który nazywał się chyba tomates de arbol (pomidory z drzewa?). Kolor pomarańczowy, ale smak faktycznie jakiś pomidorowy.
Podziwiam przedsiębiorczość tutejszej ludności. Każdy coś sprzedaje. Każdy z czymś chodzi. Wchodzi do zatrzymującego się busa, stara się coś sprzedać, czy to okulary słoneczne, czy sok lub ciastka. Od jednego z takich krążących sprzedawców kupuję 3 płyty z lokalną muzyką razem za 7.000 pesos (oczywiście to piraty z mp3).
Podróż do Magangué też mija dość szybko, choć to prawie 2,5 godziny. Mój współpasażer jest bardzo rozmowny.
Magangué leży nad rzeką Río Magdalena. Tam znajduję motorówkę. Ponieważ musi być 15 osób, żeby wyruszyć, trzeba trochę poczekać. Kosztuje 7.000 pesos. Płyniemy w końcu tą motorówką przez rzekę, która jest przeogromna. Lubię takie bezkresne przestrzenie.
Dojeżdżamy do malutkiej wioski na drugim brzegu - Bodega. Stąd jest jeszcze 38 km do Mompox. Do dyspozycji są tylko moto-taxi (15.000 pesos). Mój kierowca jedzie najszybciej ze wszystkich, chyba ma najszybszy motor. Policja zatrzymuje nas dla rutynowej kontroli. Policjanci pytają się, skąd jestem. Jeden z nich, młody, mówi: A Polska! To kraj, z którego pochodzi Mariusz Pudzianowski, najsilniejszy człowiek świata.
Naprawdę, tak powiedział! To już więc nowe pokolenie latynosów, któremu Polska już nie kojarzy się z Karolem Wojtyłą, Lechem Wałęsą i Grzegorzem Lato.
Parę razy proszę mojego kierowcę, żeby się zatrzymał. Krajobrazy są niezwykłe. Wszystko wygląda jak zatopione. Drzewa, domy. I tak cały czas. Jedne wielkie rozlewisko. Krajobrazy bardzo lokalne. Dużo krów chadza po ulicach, prawie jak w Indiach. Dzieci kąpią się nago w tej niekończącej się wielkiej sadzwce.
Gdzieś po drodze kończy się nam paliwo. Na resztówce dojeżdżamy do jakiegoś domu, gdzie kierowca wlewa do baku motoru litr benzyny prosto z butelki po rumie.
Do Mompox dojeżdżam około 18. Koleś zawosi mnie do hotelu San Andres. Nie wiem, czy ma jakiś interes. Udaje mi się zejść z ceny z 30.000 na 20.000 pesos. Pokój z łazienką, wentylatorem i TV w starym kolonialnym budynku. Głupio się przyznać, ale to pierwszy hotel nie dla gringos, w którym śpię w Kolumbii. Hotele dla gringo poznać po tym, że nie mają telewizorów w pokoju. Kolumbijczyk takiego pokoju nie weźmie.
Wychodzę na zewnątrz. Miasteczko jest przeurocze. Zresztą każde nowe miasteczko w Kolumbii mnie zachwyca.
Położone jest na brzegach Río Magdalena. W centrum kolonialne budynki, na przedmieściach bardziej lokalnie, trochę jak slumsy. Ludzie przyjaźni.
Udaje mi się zdążyć na 19 na Mszę Św. w Kościele Santo Domingo. W kościołach mają tu mocną muzykę. Dzięki temu można zresztą zagłuszyć gwar rynku, który wdziera się przez otwarte na oścież wszystkie drzwi do kościoła.
Wychodzę z kościoła. Parę kropel wody pada mi na głowę. Po chwili spada całe niebo. Na szczęście szybko się schowałem. Prwdziwa tropikalna burza. Ulice zmieniają się w rzeki. Jakby jeszcze mało wody było dookoła. Lokalnej młodzieży bardzo się to podoba. Biegają po ulicach cali przemoczeni, przed kościołem grają w piłkę.
Gdy trochę przestaje padać, udaję się na rynek. Zjadam salchipapas, lokalny fastfood - frytki z kiełbasą (3.500 pesos). Zamawiam też sok z owocu lulo z mlekiem (2.000 pesos). Wracam do hotelu. 10 minut muszę stać pod drzwiami, bo zamknęli i gdzieś sobie poszli. Jutro mam zamiar zwiedzać Mompox i okolice rzeki, potem Cartagena.
Poprzedni wpis Następny wpis