11 listopada 2014
Wstaję ok. 7. Francuzi wstali godzinę wcześniej i już zaczynają schodzić. Żegnamy się. Obiecałem argentyńskim przewodnikom, że zamieszczę logo ich agencji na blogu. Byli wobec mnie naprawdę bardzo w porządku, traktując mnie prawie jak członka własnej ekspedycji.
Widać już, że prognoza się sprawdza. Dzisiaj nie widać szczytu, jest zasłonięty przez chmury, które sprawiają jednak, że wschód słońca jest urokliwy.
Jeszcze na chwilę w głowie pojawia się myśl: a może by tak spróbować dzisiaj? Po chwili jednak zdecydowanie ją odrzucam. Przy tym wietrze i z możliwymi opadami, w dodatku samemu - to może nie być bezpieczne. Poza tym też po wczorajszym urazie moja lewa noga w okolicy piszczela nie wygląda zbyt dobrze i trochę boli przy chodzeniu.
Szybko zwijam namiot i schodzę może godzinę po Francuzach. Schodząc, jeszcze raz, jakby na nowo odkrywam piękno okolicznych skał. Robię wiele przystanków na zdjęcia.
Trochę się spieszę, bo jeśli uda mi się dogonic Francuzów, to może znajdzie się miejsce w ich ciężarówce i nie będę musiał maszerować znowu przez 25 km do Uspallata.
Kiedy jednak dochodzę do rzeki, widzę w oddali odjeżdżający samochód. Przerwa na obiad.
Słońce wychodzi. Znowu upalnie. Czuję, że ręce trochę mi się spaliły na nadgarstkach. Nie mogę się doczekać aż dojdę do drogi.
Na szoscie jestem ok. 17. W końcu mogę opuścić "strefę militarną", na teren której podobno nie można wchodzić.
Teraz tylko złapać stopa. Nadjeżdża pierwszy samochód. Podnoszę nieśmiało w górę kciuka. Samochód mnie mija, ale sto metrów dalej się zatrzymuje. To para starszych Amerykanów, którzy od dwóch miesięcy podróżują po Argentynie. - Długo czekałeś tu na drodze? - Trzy minuty - odpowiadam. Sam nie mogę uwierzyć w swoje szczęście.
Wracam do hostelu Samadi w Uspallata, gdzie zresztą zostawiłem w szopie trochę swoich rzeczy, żeby mieć lżejszy plecak.
Wyprawa na Cerro Montura dobiega końca, ale to dopiero początek, w planach jest jeszcze kilka andyjskich szczytów. Mimo niewejścia na górę, czyję się bardzo zadowolony z tej wędrówki. Teraz na pewno muszę jeden dzień porządnie odpocząć, bo czuję się wyczerpany. Pod koniec drogi przez pustynię zaczęła mi lecieć krew z nosa.
Po prysznicu idę więc na miasto, by kupić duży kawał wołowiny. Pomyliły mi się niestety słowa. Chciałem poprosić o kawałek wołowiny na patelnię, ale powiedziałem "parilla", czyli grill.
Dostałem więc pół kilograma wołowiny na grilla. Stek był zmaczny, choć trochę twardy. Zęby trochę bolały. W nocy jeszcze mi krew z nosa leci. Muszę jutro naprawdę odpocząć...
Poprzedni wpis Następny wpis comments powered by Disqus