10 listopada 2014
Wyjątkowo ciężko się spało tej nocy. Byłem bardzo zmęczony. Coś mi się śniło, więc pewnie spałem, ale przy zasypianiu doświadczałem jakiegoś wstrętnego uczucia zakleszczenia umysłu, jakby utknięcia między snem a jawą. Trudno to określić. W nocy zrobiło się zimno, więc się ubrałem. Później obudziłem się, spojrzałem na zegarek: 3:17. Miałem jeszcze trochę pospać, ale wiedziałem, że już nie usnę. Zacząłem gotować herbatę, potem mleko. Starałem się zjeść dużo na śniadanie.
Wyszedłem na szlak o 5:17, trochę wcześniej niż Francuzi.
Jest jeszcze całkiem ciemno. Podążam w górę wzdłuż strumienia. Na niebie jasny księżyc. Jest zimno. Wyszedłem w spodniach biegowych, ale wkrótce zakładam jeszcze jedną parę trochę grubszych.
Stopniowo robi się jaśniej. Idę cały czas za ścieżką, którą pokazuje mi GPS, ale w terenie nie jest ona tak dobrze widoczna, więc czasami błądzę, muszę wracać. Wypatruję też grupy francuskiej. Nie chcę, żeby mnie dogonili. Mógłbym się do nich podczepić, ale trochę mnie chyba ambicja pcha, by wejść samemu i to prędzej.
A tak w ogóle słońce wschodzi i jest pięknie!
Ścieżka prowadzi mnie wzdłuż dłuuugiego żlebu, wypełnionego śniegiem. W tym momencie Francuzi mnie doganiają, ale idą trochę z boku, inną drogą. Pomyślałem, czy nie powinienem do nich dołączyć, ale kontynuuję podejście po śniegu. Słońce mocno od niego się odbija. Poza tym jest silny wiatr. Po śniegu nie idzie się zbyt dobrze, bo są w nim liczne dołki do wysokości kolan i głębsze. Jest całkiem stromo.
W końcu decyduję się dołączyć do Francuzów. Gdy tylko ich dostrzegam, biegnę czym prędzej. Okazuje się, że rzeczywiście zwykła droga biegnie żlebem, ale ze względu na to, że jest dużo śniegu, postanowili iść trochę inaczej.
Teraz podążam za grupką Francuzów i ich przewodnikiem. Idą stałym tempem, robiąc krótki odpoczynek co kilkanaście kroków. Wysokość już daje o sobie znać. To ponad 4000 metrów.
Wchodzimy znowu na śnieg. Jednego z Francuzów rozpiera energia, bo idzie kilkadziesiąt metrów przed grupą. Przełęcz coraz bliżej. Ja niestety tracę siły. Oddech jest coraz szybszy. Dochodzi do tego, że co trzy kroki muszę stanąć, bo dostaję zadyszki. Czy to już ta słynna choroba wysokościowa? Podążam za grupą, ale czuję, że zostaję trochę z tyłu.
W końcu siadam na kamieniu, żeby dłużej odpocząć. W tym momencie czuję ogromne zmęczenie i dochodzi do mnie smutna prawda. Być może dałbym radę dojść na szczyt, ale czy będę miał siły, by zejść? Być może cztery godziny marnego snu to zbyt krótko, by zregenerować się po tak dużym wysiłku dnia poprzedniego. Pierwszy raz jestem tak wysoko, nie wiem jak się zachowa mój organizm, a helikopterów w okolicy przecież nie ma. Przed wyjazdem czytałem dużo o chorobie wysokościowej i zastanawiam się, czy jej objawy już czuję. Może za bardzo panikuję... Oddech jest za szybki nawet po paru niezbyt długich krokach. Głowa za bardzo nie boli, zresztą jeśli tak, to od wysokości czy od słońca i wiatru? Najgorsze jednak to, że źle mi na żołądku, chce mi się wymiotować. To przechyla szalę decyzji.
Spoglądam na GPS - 4400 m. Zostało jeszcze 550. Wyżej już nie wejdę. Robię zdjęcie z najwyższego punktu i schodzę.
Przedtem jeszcze idę za kamień (duża potrzeba).
Zejście nie jest łatwe. Jestem tak zmęczony, że nogi mi się trochę słaniają. Muszę co jakiś czas siadać na kamieniu i odpoczywać. Opieram głowę na rękach i nagle coś zaczyna mi się śnić. Czuję, że nie mogę tu zasnąć, więc wstaję i ruszam dalej. Ta sytuacja powtarza się parę razy. Parę razy wydaje mi się też, że widzę podchodzących pod górę ludzi. Później okazuje się, że to kamienie. Na odległym wzgórzu zauważam ruiny starożytnych budowli, ale to też musi być fatamorgana. Nie jest dobrze, muszę szybciej schodzić.
Poniżej 3800 już nie chce mi się wymiotować i sił jakby więcej. Cięzko się jednak idzie tym strumieniem. Czasami gubię drogę, a raz jakoś dziwnie kładę nogę, piszczel blokuje się między dwoma kamieniami i chyba cudem nie łamię nogi, ale siniak jest duży.
Zejście zajmuje mi zdecydowanie zbyt dużo czasu. Mam teraz jednak okazję pooglądać trochę tę dolinkę, która jest naprawdę ciekawa.
Dochodzę do obozu ok. 17. Siedzi tam jedna Francuzka, która zawróciła już wcześniej ze względu na problemy spowodowane wysokością. Jest też jeden z przewodników, który zzszedł razem z nią. Francuzka mówi, że ostatnie parę tygodni przebywali w Boliwii, na wysokości ponad 4000 metrów. Stąd pewnie tak dobrze im szło. A już myślałem, że ze mną coś nie tak, bo ci Francuzi nie byli ani młodzi, a nie nie wyglądali na bardzo wysportowanych.
Pakuję się do namiotu i zasypiam. Budzę się jak już jest ciemno. Grupa francuska je kolację. Udało im się wejść na szczyt. Składam gratulacje i idę z powrotem do namiotu.
W namiocie analizuję przyczyny mojego niepowodzenia. Na pewno zmęczenie dnia poprzedniego i słaba regeneracja. Brak aklimatyzacji. Z początku za szybko podchodziłem. Traciłem siły na znajdowanie zgubionej drogi. Później też dowiedziałem się, że po prostu za szybko podchodziłem już tam wysoko. Powinienem był unikać gwałtownych ruchów, które prowadzą do zadyszki. Mimo wszystko to był piękny dzień - zmierzenie się z granicą swoich możliwości i nowe doświadczenie.
Poprzedni wpis Następny wpis comments powered by Disqus