4. dzień
Pobudka miała być o 6, ale coś się przesunęło. Przede mną pakowanie sakw. Chyba jednak wziąłem zbyt dużo rzeczy. W końcu jednak udaje się wszystko dopiąć. Wyruszam o 10. Znów jest upalnie, ale jakoś więcej chmur, więc słońce tak nie doskwiera.
Ostatnie przygotowania przed wyruszeniem maksymalnie objuczonym rowerem. Już wszystko poskładane i poprzyczepione. Próbuję podnieść rower, ale jest bardzo ciężko. Waży chyba ponad 40 kg. Coś przesadziłem. Część to jednak zapasy jedzenia, które będą systematycznie ubywać.
Pierwszy podjazd w kierunku Leutasch, przez granicę austriacką uświadamia mi, że nie będzie lekko.
Dolinę Leutasch znam bardzo dobrze, więc jedzie się spokojnie. Później jest dość stromy podjazd, ale najlepsze dopiero przede mną. Mój pierwszy alpejski zjazd - ponad 500 metrów w dół. Tu nie trzeba dużo, żeby rozpędzić się do niebotycznych prędkości. W dole widzę Telfs, gdzie dojeżdżam po tym imponującym zjeździe.
Telfs jest położone na ok. 600 metrów n.p.m. Jest bardzo duszno. Jadę trochę szosą, a później przenoszę się na ścieżkę rowerową. Ścieżki są doskonale oznakowane, nie można się zgubić. Jadę w kierunku Landeck. Szosą jechało się szybciej, ale ścieżki są o wiele bardziej malownicze. Jedzie się przez różnego rodzaju lasy, wzdłuż torów, przez pola i łąki.
Cały czas jadę doliną rzeki Inn. Co jakiś czas dostrzegam kajakarzy i fanów raftingu.
W Landeck pojawia się już znak wskazujący Szwajcarię. Tu ruszam dalej ścieżką doliną Inn. Pojawia się zapora wodna.
Co jakiś czas można natknąć się na źródełka z wodą pitną. W każdej miejscowości jest też niewielka fontanna.
Wraz z nadchodzącym wieczorem rozglądam się za noclegiem. Zatłoczony kemping, który mijam, to nie dla mnie.
Po 20 znajduję kawałek terenu przy rzece, odgrodzony od drogi kłodami ściętych drzew, przed miejscowością Pfunds. Odczekuję jeszcze z godzinę dla pewności. Siedzę na ławce obok źródełka, gdzie zagaduje mnie jakaś pani, która przejeżdża rowerem z towarzyszącą jej na rolkach córką. Zdziwiona, że siedzę sobie tak beztrosko w obliczu nadchodzącej nocy, pyta, gdzie nocuję. Odpowiadam trochę wymijająco. W końcu, po odczekaniu jeszcze paru chwil rozbijam mój jaskrawożółty namiot, wyjątkowo nienadający się do tego, by pozostawał niezauważony.
Zrobiłem dziś 115 km. Ciekaw jestem sam, co jutro powiedzą na to moje nogi. Jedzie się jednak wyśmienicie. Co rusz jakiś nowy widok. Ścieżka prowadzi przez ciekawe miejsca, lasy, wzdłuż torów, obok autostrady itp. Przejeżdża się przez urokliwe tyrolskie wioski, gdzie wszyscy się pozdrawiają, a na wzgórzach wznoszą się ruiny zamków. Nawet nie zauważa się jak mijają kilometry... Jest bardzo ciepło, w namiocie rozbieram się do samych gaci.
Statystyka:
115 km rowerem
Poprzedni wpis Następny wpis comments powered by Disqus