20.1.2009
Wstaję o 9. Tutaj nie wstają zbyt wcześnie. Śniadanie w hostelu złożone z bułki, chleba i mleka. Jadę metrem do centrum (Plaza de Mayo).
Metro jest dobre. 8 linii. Bilet 1,10 peso. Kupiłem kartę na doładowania i teraz kosztuje mnie to 0,90 peso, ale ładować można tylko "okrągłe" pesos.
Autobusów miejskich jest dużo. Ludzie ustawiają się do nich w długich kolejkach, jeden za drugim. W środku kierowcy mówi się, gdzie się jedzie, a on mówi ile wrzucić do maszyny monet. Jedyny problem jest taki, że jak nie ma się monet, to się nie pojedzie.
Idę do banku, wypłacam z bankoamtu pieniądze. Potem odwiedzam Catedral Metropolitana de Nuestra Seniora de Buenos Aires. Na ławkach biuletyn, w którym pokazano sprawozdanie za 2008 rok zakończony deficytem w wysokości kilku tysięcy pesos. O 12.30 zaczyna się Msza Św. Jest dużo ludzi.
Kazanie ksiądz zaczyna od powtórzenia parę razy słowa ""locura" i wskazaniem wyprostowanym palcem głowy, jakby strzelał sobie z pistoletu. "Locura" oznacza szeleństwo. Dalej kazanie o odpoczywaniu w sobotę i niedzielę i o tym, że odpoczynek to sztuka, której trzeba się uczyć. Po Mszy Św. poświęcenie świętych przedmiotów. Idę więc wraz z tłumem poświęcić medalik i obrazek Św. Judy Tadeusza. Teraz mogę już chyba śmielej ruszać na podbój Ameryki.
Ruszam metrem na Plaza Constitucion, dworzec kolejowy. Wchodzę do sali, gdzie kupić można bilet z wyprzedzeniem. Dużo ludzi. Siedzą na plastikowych krzesełkach i czekają. Na co? Biorę bilet z numerem 370. Przy kasie jest osoba z numerem 154. Ponad dwieście osób przede mną w kolejce! Wszyscy kupują bilety do Mar del Plata, nadmorskiego kurortu, a i tak bilety na najbliższe dwa piątki są wykupione.
Wychodzę i znajduję niedrogi chyba bar. Kupuję asado, tradycyjny przysmak argentyński w postaci udźca jagnięcego z grilla. Kosztuje 13 peso za porcję. Wcześniej pytam, czy duże to. Gdy kelnerka przynosi danie, stwierdzam, że starczyłoby dla trzech osób. Do tego sałatka z sałaty i pomidorów oraz chleb i wino. Razem 25 peso. W Warszawie jest lokal serwujący asado i znajduje się na ulicy Kredytowej. Nie próbowałem jednak nigdy. Zwykle wpadałem tam na kebaba.
Po zjedzeniu rozmawiam chwilę z siedzącym na przeciwko dziadkiem z Hiszpanii, który przyjechał odwiedzić brata. Wracam do kolejki i nadchodzi moja godzina. bilety do Bahía Blanca są tylko w klasie turista, najgorszej, bez klimatyzacji. Odchodzę bez biletu, choć jeszcze długo myślę, ale rozmowa z Gastonem, kolegą z pokoju potwierdza słuszność mojej decyzji.
Wychodzę. Jest bardzo gorąco. Ponad 30 stopni. Czuć swąd asfaltu. Każdy powiew wiatru jest jak balsam. Kieruję się do La Boca, portowej dzielnicy z ulicą dla turystów, gdzie są kolorowe domki i pokazy tango przed restauracjami. Po drodze mijam stadion Boca Juniors, w którego cieniu młodzi Argentyńczycy kopią piłkę. Wszędzie grają, na każdym boisku, mimo upału. Mocnym kopnięciem podaję piłkę, która wypadła za płot i poleciała w moim kierunku.
La Boca wygląda jak skansen. Dużo naganiaczy. W końcu siadam przy stoliku i zamawiam sok pomarańczowy za 12 pesos. Para pokazuje wyszukane pozycje w tango, turyści robią zdjęcia z tancerzami w pozach tanecznych. Wygląda to jak folklor. Turystyczna La Boca to parę ulic i nie ma nic z autentyczności, ale jest przyjemnym miejscem, by usiąść i poprzyglądać się pokazom tanga.
Wracam przez dzielnicę San Telmo i metrem do hostelu. Dzielnica San Telmo może poszczycić się wieloma zabytkowymi budynkami. Mury przystrojone są całkiem zgrabnymi graffiti.
Obowiązkowy prysznic. Gaston odgrzewa wczorajszy makaron. Mieszka w hostelu od paru miesięcy i pracuje dorywczo tu i tam. Za dzień pracy kelnera zarabi jutro 40 pesos i może drugie tyle napiwków. Jest 22.30 i zrobiło się chłodno. Przejdę się może z Gastonem zobaczyć miasto nocą.
Jutro w końcu muszę kupić bilet do Bahía Blanca. Thierry z samolotu do Buenos Aires mówił, że nic tam nie ma poza przemysłem naftowym. Jest jednak piękne tango, które nazywa się Bahía Blanca i tylko dlatego się uparłem, żeby tam jechać. Warto posłuchać tego kawałka.