22 maja 2011
Chyba jednak dopadła mnie tzw. choroba karaibska. Objawia się ona zmniejszeniem aktywności, wzmożoną sennością, spowolnieniem ruchów i zahamowaniem myślenia. Jak widać, objawy nie są zbyt dokuczliwe. Zasiedziałem się więc w Cartagenie no i cóż, okazało się to być ostatnie miejsce, które odwiedziłem na wybrzeżu. W poniedziałek jadę do Barranquilla, skąd mam lot do Bogoty.
Ostatnie dni upłynęły mi na spacerach po mieście. W piątek przeprowadziłem się do hostelu Posada del Pirata. Zyskałem pokój z balkonem i ładny widok na zatłoczoną ulicę. Jest też duże pomieszczenie socjalne oraz zaśmiecony dach z ładnym widokiem, na którym robią kupę cztery wielkie psy, które mieszkają w hostelu. Są też jakieś problemy z prądem na tej ulicy, ale przynajmniej już nie muszę wracać do hostelu tą ulicą, co mnie panie zaczepiały.
W sobotę udałem się do pobliskiej wioski La Boquilla, ok. 7 km od Cartageny. Znajduje się tam długa na kilka kilometrów plaża. Jeden z pasażerów autobusu zaprowadził mnie chyba do znajomego. Zaoferowali mi obiad: rybę za 12.000 pesos. Utargowałem do 11.000 pesos z piwem.
Swego czasu śmiałem się trochę na tym blogu z Francuza, który targował się o każdego banana. Rewiduję swój pogląd. Tutaj można się targować o wszystko. W sklepie o piwo. Na ulicy o owoce. O pokój hotelowy. O hot-doga. O sok. O wszystko, a zwłaszcza jeśli się kupuje na ulicy. O kawę na ulicy tylko się nie próbowałem targować, bo jeśli kosztuje ok. 30 groszy (200 pesos), to jakoś nie znajduję agrumentów dlaczego miałaby być jeszcze tańsza.
Po utargowaniu ceny obiadu rozłożyłem się w hamaku, ale zaraz zaczęły się schodzić różne osoby oferujące różne rzeczy. Dwie czarne jak smoła kobiety zaczęły mi masować stopy. Niech im będzie te parę złotych, przydało się zresztą na tyle kilometrów. Dałem im 4.000 pesos (6 zł). Nie kąpałem się, bo woda blisko miasta nie wyglądała na najczystszą. I nie mam stamtąd zdjęć, bo ostrzeżono mnie, że jest to bardzo niebezpieczne miejsce, i żeby nawet zegarka nie brać, bo Murzyn może zabrać. Ja żadnych zbirów nie spotkałem (może dlatego, że nie wziąłem zegarka, nawet okulary zostawiłem), a miejsce wyglądało na dość spokojne.
W mieście w weekend akurat był festiwal kultury afro-karaibskiej. W piątek wieczorem były ciekawe występy - tańce, koncerty, defilady.
W sobotę wieczorem pojechaliśmy z panią Pirata z hostelu do jakichś jej znajomych na przedmieściach na imprezę urodzinową. W tym celu skorzystaliśmy z jeepa. Stoją tu takie na rogu. Też trzeba się targować. Było trochę tańców, dobre jedzenie. Potem powrót do centrum i wyjście na koncert. W tym upale ciężko jest wytrzymać nawet w nocy, dlatego wróciłem wcześniej do domu, bo poczułem, że trochę się przegrzałem.
Niedziela była senna bardzo. Apogeum choroby karaibskiej. Nic się nie chce. Na szczęście koledzy z hostelu przygotowali obiad. O 19 Msza Św. w katedrze. Garstka ludzi. Prąd w hostelu włączyli dopiero o 21.
Poprzedni wpis Następny wpis